Październik i plus 20 Pana Celsjusza w tymże październiku świetnie mię robią na system nerwowy.
Ogród prawie dopieszczony, maliny posadzone (ha, będzie sok - już za rok!), truskawki wyplewione i przygotowane do zimowego snu. Truskawki sadzone w lipcu (!) ukorzeniły się pięknie, krzaczki są dorodne, odmiana odporna na choroby. Mniam:)
Jeszcze tylko mój-ci-on przekopie ostatni niewielki zagonek, a w międzyczasie ja dopieszczę kwiatowe rabaty i będziemy mogli wespół wzespół zapaść w zimowy sen (czytaj: dokończyć remont i zacząć sezon narciarski, jeśli tylko kasy wystarczy i Szanowny Śnieg raczy spaść:)
Wydaje się, że jestem zdrowa.
Aż się boję pisać, że na pewno:)
Po bliskiej znajomości z augmentinem (jednak poległam, niestety zatoki nie chciały się łatwo poddać) od ponad tygodnia pracuję i czuję się świetnie.
Mój-ci-on wprawdzie od dwóch dni prycha, ale zajzajery mej produkcji pije i mam nadzieję, że szybko z tego wyjdzie. I że ja się nie zarażę. Capi czosnkiem po cholerze, normalnie nie strzymię...:)
Po raz pierwszy w życiu skończyłam udzierg (musztardowe ponczo) i zamiast go natentychmiast wyprać, ususzyć i Wam pokazać i peanów oczekiwać odłożyłam go... ad acta.
Znaczy na desce do prasowania spoczywa i czeka na me natchnienie (do prania i wysuszenia rzecz jasna), co to go obecnie na stanie nie posiadam.
Doprawdy sama siebie nie rozumiem, ale już nawet nie próbuję:)
W ubiegłym tygodniu przeżyłam czwartą pracową kontrolę w tym roku.
Nazywała się piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip:)
Wypadła świetnie.
Protokół w piątek.
No laurka będzie noooo:)
Jeszcze tylko ZUS, NIK i Izba Skarbowa i limit kontroli na najbliższą pięciolatkę będzie wyczerpany:)
Swoje w tym roku kalendarzowym przeżyłam (w związku z kontrolami), ale przy okazji się zahartowałam.
Znaczy się nie ma tego złego:)
Ostatnio z uwagą i dystansem przyglądam się ludziom.
Będącym w moim zasięgu.
I o ile szeroko pojęta rodzina mię się cementuje (morda mię się zaciesza), więzi się zacieśniają i radość z tego rośnie, o tyle cała (prawie) reszta zawodzi po całości.
Zdaje się, że latami żyłam w kokonie bezwartościowych złudzeń.
Oraz niepotrzebnych bzdurnych nadziei.
O naiwności moja, jakże Cię pielęgnowałam, hodowałam, hołubiłam...
Bogu dzięki, że otwieram oczy i widzę tudzież słyszę prawdę o tychże ludziach.
Nie, nie z plotek. Od nich samych.
Bezcenne!
A mam tak, że cholernie nie lubię żyć w złudzeniach.
Prawda boli, ale wolę najgorszą prawdę od najpiękniejszych miraży.
Albowiem ważne jest dla mnie życie w rzeczonej prawdzie.
Bardzo ważne.
Temat z mojego poprzedniego posta jest nadal aktualny.
Nie zamierzam jednak dyskusji na ten temat przedłużać w nieskończoność.
Koń, jaki jest, każdy widzi.
A poza tym jest też inne - bardzo pozytywne - oblicze instytucji Kościołem Katolickim zwanej, z którym to obliczem ostatnio miałam do czynienia.
Napiszę.
Niedługo.
Albowiem noszę to głęboko w sercu.
To jest doświadczenie ostatnich dni.
Hardcore - oświadczam. Znaczy mocne.
Warte podzielenia się.
Zatem powinnam:
- Uprać, ususzyć i zaprezentować musztardowo - miodowe ponczo i Wam je pokazać;
- Napisać o tym, czego doświadczyłam i co mię tak poruszyło w Kościele w ostatnich dniach;
- Miałam gdzieś w głowie jeszcze trzeci punkt, ale... zapomniałam! Jak sobie przypomnę to dam znać i napiszę:)
Ja nie nadążam.
Serio:)))