Jeden.
Jeden dzień - bo tak najprościej. Tylko ten następny przede mną. Tylko jutro.
Jeden tydzień - do przeżycia. Da się wytrzymać.
Jeden mąż - do kochania. Na odległość. Pomieszkuję albowiem u dwojga. Rodziców.
Jeden pies - do drapania po uszkach i dupce. Stęskniony. Drapię, kiedy wpadam do domu.
Jeden mózg. Do myślenia. Do szukania rozwiązań. Znajduję.
Jedno życie. Moje. Jedno. Przyjmuję.
Jeden Bóg. Mój, a ja Jego.
Amen.
Dwa.
Dwie prace - do ogarnięcia. Staram się.
Dwoje rodziców - do opieki, karmienia, kochania. Chorujących. Mocno.
Dwie ręce. Do roboty. Żeby podołać, żeby być i robić co trzeba.
Dwa piwa, bo strajkują nerki. Tylko ciiii, nikomu ani słowa... Znaczy o piwie można, ale o nerkach już nie. Żeby rodzice się nie dowiedzieli, bo się zmartwią...
Trzy.
Trzy sztuki w rodzinie złożone Grypą Wyjątkowo Zjadliwą.
Z gorączką około 40 stopni.
Bardzo niemłodego Ojca wczoraj ratował SOR.
Uratował.
Z ostrej niewydolności krążeniowo - oddechowej.
Spowodowanej 40 stopniową gorączką.
Dyżurowałam na SOR-ze około 8 godzin.
Dużo spostrzeżeń, dużo przemyśleń.
Mamy dobry SOR.
To idę. Do rodziców.
Nakarmić. Posprzątać. Dodać otuchy. Przytulić i pobyć.
Gorączkę zmierzyć i ciśnienie i tętno.
Musującą pyralginę podać, co gorączkę zbija piernikiem.
Decyzje podejmować. Bo trzeba.
Dziergam, chwilami jak szalona.
Kilka udziergów skończyłam. Na fotki nie mam czasu.
Wybaczcie.
Jeden, dwa, trzy...
To idę.
Do następnego.