Mam wrażenie, jakbym wróciła z innego świata, z innej planety, w której zatrzymał się czas...
Minuty, godziny, dni w innym wymiarze.
Trudno mi się przestawić. Bardzo trudno.
Spróbuję opisać.
Chciałabym zapamiętać każdą chwilę. Były bezcenne.
I chciałabym też zatrzymać i umieć zastosować wszystkie świeżo nabyte umiejętności.
Bo wróciłam właśnie z warsztatów z opieki paliatywnej...
Czwartek, 20.01.2011
Dojeżdżamy na miejsce około 20.00, witam się z teściową i męża bratem, biegnę do umierającego.
Podczas trzech dni naszej nieobecności ból bardzo się nasilił. Chory ma twarz napiętą i ściągniętą. Po chwili okazuje się, że nie jest już w stanie niczego przełknąć, a trzeba wziąć tramal, w kroplach... Czas płynie, ból staje się nie do zniesienia. Na półce stoi wprawdzie ten sam lek w ampułkach, ale jest już około 22.00, nie ma komu zrobić zastrzyku. Jest nas czwórka - dwóch synów, żona i ja - synowa... Najbliżsi nie chcą słyszeć o podaniu leku, boją się zaszkodzić choremu. Jakby nie mieli świadomości, że jemu już zaszkodzić nie można. Nagle przypominam sobie, jak moja mama z obawy przed bankructwem nauczyła się kiedyś robić ojcu zastrzyki. Trzy razy dziennie. Często na to patrzyłam. Odtwarzam w myślach wszystkie czynności i mówię, że zrobię, ja zrobię, ja umiem! Pozostali patrzą z nieufnością i niedowierzaniem. Biorę strzykawkę, igłę, nabieram tramal, odpowietrzam, okazuje się, że jest wkłucie podskórne - zrobić taki zastrzyk to żaden problem! Podaję lek, zdestabilizowany bólowo chory wycisza się dopiero po drugiej dawce, po następnych czterech godzinach. Dostaję nominację na siostrę oddziałową - odtąd już ja będę pilnować czterogodzinnych odstępów, podawać i zapisywać dawki. Już nikt nie mówi, że nie trzeba, że po co pompować w człowieka tyle chemii...
W połowie nocy schodzę z dyżuru, zastępujemy się nawzajem, cały czas przy chorym ktoś czuwa, trzymamy za rękę, poprawiamy poduszki, zwilżamy wargi. Słyszy nas. Rozumie. Tylko ciało już go nie słucha i nie może niczego przekazać...
Piątek, 21.01.2011
Moje zadanie to czuwanie przy chorym. Chłopaki jeżdżą na zakupy, załatwiają sprawy, teściowa chętnie zajmuje się kuchnią, gotuje obiad, wychodzi z domu. Tygodniami była zupełnie sama, na własne zresztą życzenie, taka samosia. Widać, że czuje ulgę, kiedy trzy dorosłe osoby zdejmują z niej brzemię absolutnej odpowiedzialności.
Czuwam więc, siedzę godzinami, dobrze mi tam... Cicho pracuje pompa od materaca przeciwodleżynowego, sączy się przyciemnione światło, ja z latarką naczółkową uczę się rzędów skróconych jednocześnie mając baczenie na każdy oddech i gest chorego. Jest tak... tak zwyczajnie. Chory zdaje się wchodzić w agonię, około 14.00 przyjeżdża lekarz z hospicjum domowego i to potwierdza. Mówi, że to już nie będzie długo. Samowolnie, bez konsultacji z rodziną grzecznie upominam się o większe dawki tramalu i o morfinę, która ciągle jeszcze budzi w teściowej lęk. Lekarz wypisuje natychmiast, wypisuje na zapas, wypisuje jeszcze haloperidol w ampułkach, oddycham z ulgą, teraz już jest wszystko, co potrzebne. Kiedy lekarz wychodzi wyganiam chłopaków w miasto - jest piątkowy wieczór, mają jechać i nie wracać bez leków. Przezywają mnie Fidel Castro, że niby dyktator, ale posłusznie objeżdżają pół Wrocławia i wracają z łupem. Biorę kolejną nockę, przynajmniej jej początek, jestem już bardzo zmęczona. Część dyżuru spędzam z teściową, rozmawiamy - rozmawiamy... Robi mężowi toaletę i idzie spać, śpi jak zając ale śpi. O 1.30 zmęczona nieludzko siadam na podłodze, głowę kładę na tapczanie, trzymam rękę teścia żeby czuć każde poruszenie. Po chwili śpiącą w tej pozycji znajduje mnie mąż i odsyła do łóżka, snu i tak mało, za cztery godziny trzeba zrobić zastrzyk.
Sobota, 22.01.2011
Jest ciężko. Bardzo ciężko. Chory nas słyszy, coś od nas chce, ale nie umiemy zrozumieć, o co mu chodzi. Co jakiś czas się dusi - podajemy tlen, a jego przerażone niewidzące już oczy pokazują ogromny lęk. Czujemy bezradność - okropną bezradność, to najgorsze z uczuć, tu nie pomoże już nikt i nic. Około 14.00 się wycisza - teściowa gotuje i trochę sprząta, ja dyżuruję dalej. O 15.00 idę na spacer, muszę pooddychać świeżym powietrzem. Łażę godzinę, wracam z niepokojem, jak sytuacja. Wieczorem duszności nasilają się jeszcze mocniej, czytam teściowej ulotkę o działaniu ubocznym tramalu (duszności, a tu przecież tu rak płuc!) i powtarzam setny chyba raz to, co wiem od dawna od Basi, że chorym z rozsianym nowotworem to morfina - tylko morfina, co nam zależy, przecież lekarz powiedział, że nic już zaszkodzić nie można... Wreszcie dostaję zgodę, około 22.00 podaję pierwszą dawkę morfiny, oddech się wyrównuje, duszności ustępują, chory wycisza się zupełnie. Ustalamy dyżury, chłopaki patrzą niczym zbite psy, widać że nieprzytomni, wysyłam ich do łóżka. Za chwilę dyktatorskim tonem (no ktoś, do jasnej niemożliwej, musi!) wysyłam do łóżka teściową. Broni się, mówi, że nie zaśnie. Uzbrojona w mocną kawę, latarkę naczółkową, druty i wełnę siadam obok umierającego, za chwilę słyszę miarowe głośne chrapanie teściowej. Po raz pierwszy od miesięcy prześpi ciurkiem a cięgiem trzy i pół godziny. Noc spokojna, około 3.30 podaję drugą dawkę morfiny. Mam wrażenie, że oddech się spłyca i skraca. Na pewno się rwie - to widzę. Z dyżuru schodzę o piątej, zarzuca mnie na zakrętach.
Niedziela, 23.01.2011
Budzę się nagle około 9.00. Biegnę do pokoju chorego, trzeba podać lek. Przy ojcu czuwa mąż. Słyszę dziwny, lekki, bardzo płytki oddech. Za chwilę wchodzi teściowa, za moment męża brat. Sprawdzam puls - nie wyczuwam zupełnie, a cztery godziny wcześniej serce biło bardzo mocno. Ręka jest bardzo chłodna. Klękam przy łóżku, sprawdzam puls jeszcze raz, twarz chorego jest na wysokości moich oczu. Pulsu nie czuję, widzę jeszcze jeden oddech, później przerwa. I jeszcze jeden. Następnego już nie będzie...
Jest 9.15.
Trwamy w ciszy i spokoju.
Misterium umierania tak po prostu, tak zwyczajnie dobiegło końca.
Zaczęło się Życie-po-życiu.
P.S. Piszcie blogi - ludzie, piszcie blogi, dzielcie się doświadczeniami, to nie-do-przecenienia.
Gdyby nie Matka od Anioła i Basia - Dr. Lecter (lekarz) nie wiedziałabym połowy z tego, co wiem. Nie szukałabym, nie umiałabym pomóc. Dziękuję Wam z całego serca!
I dziękuję wszystkim modlącym się. Takiego pokoju serca i zgody na umieranie bliskiej osoby nikt nie wypracuje sobie sam... Dostaliśmy to wszyscy tam obecni. Bardzo, bardzo dziękuję!
27 komentarze:
[*]
Jesteś cudowną Kobietą, Doroto...
Masz tam, wysoko następnego Anioła Stróża.
W poniedziałek, 17.01 odszedł nasz sąsiad. Dokładnie w ten sam sposób. Nie sam. To ważne. Tak sądzę...
Zdążyliście...
Niech odpoczywa w pokoju (*)
Nie umiem napisać tego,co czuję.Jedyne co wiem: Już jest bezpieczny.
[*]
RiP
już nie cierpi...
i niech odpoczywa w pokoju [*]
przytulam Cię Doroć bardzo mocno. jesteś niesamowicie dzielną, mądrą osobą o wielkiej wrażliwości.
czytać Kochana nie wystarczy, trzeba zrozumieć. i uwierzyć!
piszcie ludzie blogi bo dzięki nim poznajemy też wspaniałych ludzi:*
[*]
[*]
Dorotko, tulam Cię mocno...
Przytulam.
:***
Niech odpoczywa w spokoju.
Wiele lat temu, w szpitalu na łóżku obok mojego umierała staruszka, trzymałam ją za rękę. Na wiele lat (na zawsze) zapamiętałam tę chwilę.
Ból przemija, pamięć pozostaje.
[*], masz przy sobie moje myśli
Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie,
a bliskim daj ukojenie.Marzena
jestem
już dobrze, już nie boli. przekazaliście go tak ciepło, choć tak przecież ciężko, w najlepsze Ręce.
jestem, modlitwą i myślą.
Doro, serdecznie współczuję-mago
Zapraszam na mój blog po odbiór wyróżnienia.
====================================
Dziękuję Ci za wszystkie Twoje słowa.Przepięknie opisujesz to, co najtrudniejsze!Bardzo Ci współczuję.
[*]
Jestem z Wami*
Pięknie to opisałaś..... skończyło się życie, zaczęło się nowe życie ....
wspieram....
:**
Ech, straszne, nikt by nie chciał się tak męczyć, mam nadzieje, że wkrótce eutanazja będzie legalna.
Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie...,
a Wam ulgę w przeżywaniu żałoby.
Tak to właśnie jest. Umieranie jest tak samo powszechne, jak urodziny, ale takie zepchnięte z powszechnego dostrzegania.
Jesteśmy już tak dużymi dziewczynkami, że teraz my, jak to zawsze robiły wiedzące kobiety - a nie młode i głupie niewiasty, odsyłamy naszych bliskich na Tamtą Stronę. Ja mamę, Ty teścia. Ogarnęłaś, opanowałaś, uspokoiłaś, wyprawiłaś. Teraz - spać. Urzędami niech zajmą się ci, co nie umieją robić zastrzyków.
Gackowa
Wiem, Gackowa, że rok temu prawie wyprawiłaś mamę.
Czytałam.
Ale puenta Twojego wpisu zrobiła mi z gęby banana:)
Puenta świetna:)))
Urzędami już się zajęli, perfekcyjnie. Ja już się z obowiązków zwolniłam.
Mówiłam Ci już, Gackowa, że Cię lubię...?
Bo innym mówiłam, a Tobie chyba jeszcze nie:)
I zgadzam się tak jakoś z każdziutkim słowem Twojego komentarza.
Strzeliłaś w dziesiątkę.
Dorotko,jakże pięknie to wszystko opisałaś. Bardzo żałuję, że niczego podobnego nie czytałam w momencie kiedy odchodził mój tato. Ja wtedy nie wiedziałam, co robić. Czytając Twoje wspomnienia, nie mogę sobie darować, że tak mało Mu dałam siebie w oststniej drodze. Mam jednak nadzieję, że gdy los postawi mnie w podobnej sytuacji, min. dzięki Tobie będę już wiedziała co i jak robić. Bardzo Ci dziękuję.
Jestem z Tobą!
Prześlij komentarz
Dobrze, że jesteś :)