niedziela, 27 maja 2012

Niespodziewana

najmilsza wizyta.
Chce się żyć, a troski idą w niepamięć:)

Byliśmy tu:


(zdjęcie z netu)

A jechaliśmy tym:


(zdjęcie takoż z netu)

Żurek i pomidorówka zagryzane domowymi kanapkami w schronisku smakowały wyśmienicie:) Młody, niespełna pięcioletni człowiek bez mrugnięcia okiem pokonał słabość i lęk jadąc dwuosobowym otwartym wyciągiem krzesełkowym (trzymam się mocno, bardzo mocno, nie spadniemy, prawdaaaa?:) Po czym pokonał schodząc ze Szrenicy około 7 km. Bez narzekania, marudzenia, zachwycając się każdym potokiem, kwiatkiem i robaczkiem i nie zajmując sobą więcej miejsca, niż to było konieczne:) Rzecz jasna w aucie zasnął snem sprawiedliwego, co mu się bezsprzecznie należało.

To dziś.
A w zeszły piątek - urodziny zięcia. Z najmilszym gościem, bo już był:) Do północka znaczy my świętowali. I wężykiem wracali, ale na szczęście do domu mieli nie więcej, niż 10 metrów:)))
W sobotę - trochę oddechu, po czym stadny działkowy grill (to u nas rzadkość!), kiełbaski, kaszanki, sałatka córkowa (mniam!) i synowski sos ziołowy (takoż mniam!).
Znaczy dzień matki my świętowali:) Dostałam kwiaciory i półkilogramową oryginalną włoską kawę - będę pić! A młody człowiek z pomocą konewki  radośnie produkował miłe sercu... błotko:)))
A dziś - cudne, bliskie sercu, kochane Karkonosze.
Kosodrzewina. Krajobrazy, że serce zmienia rytm. Cudo!
Nóg jednakże nie czuję, zatem dobranoc państwu!

P.S. Szkoda tylko, że jutro znów do roboty.
Niczego dobrego się po niej nie spodziewam. No takie życie i już.
Całe szczęście, że po  południu kije i podlewanie ogrodu - fasola, ogórki, rzodkiewka, buraki, szczypiory, sałata i cukinia rosną jak głupie - Lenbory, przybywajcie!!!

wtorek, 15 maja 2012

Taki czas...

taki ciężki, nabrzmiały jak ropień, taki bolesny.
Gdyby nie kije, ogród i słowiki nie dałabym rady - naprawdę.
Czas wyjątkowy - nie tylko dla mnie i nie dla mnie przede wszystkim, prawda, tafciku?...

Nie przypuszczałam.
W najśmielszych snach.
Że można tak - że można AŻ tak pragnąć ludzkiej krzywdy.
Tyle lat juz żyję - i nadal uwierzyć nie umiem...

Dlatego też wyjątkowo czekam.
Czekam bardzo - na nasze coroczne spotkanie - tym razem u nas:)
Został niecały miesiąc.
Planuję menu (bez szaleństw, mamy wszyscy skromne potrzeby:), cieszę się na pogaduchy i wypoczynek.
Może wreszcie podziergam - ?

Cieszę się jak dzika norka.
Przybywajcie!
Czekają na Was dwa ciepłe serca, jeden rozszczekany pies, nowa piękna kuchnia - i rozryta reszta chałupy:)))
Ale Wy przecież nie boicie się partyzanckich warunków, azaliż nieprawdaż?
Damy radę!
Na szczęście wyrka są wygodne i łazienka - choć nienowa - działa!

Czekamy.
Przybywajcie!
I niech pogoda nam sprzyja:)

Czekamy:***

poniedziałek, 7 maja 2012

I znów mnie nie było:)

Pojechałam w Polskę razem z czteroosobową grupą rowerowych napaleńców, wśród których - jakby nie patrzeć - byłam... hmmm... najsłabszym ogniwem:)
Ale nie całkiem do luftu:D

Na miejsce dotarliśmy w poniedziałek 30 kwietnia około 12.00.
Stacjonowaliśmy tutaj, o w tym domku.
A tu widok na posesję (zdjęcie podebrane gospodarzom):


Mieszkało się fantastycznie, w domku było ciepło (w łazience podgrzewana podłoga - mniam!), obiadokolacje warzyliśmy sami, a po całych dniach rowerowych tras wieczorem padaliśmy jak kawki (znaczy ja:)

Teren śliczny, aczkolwiek kompletne odludzie - jeśli kto szuka wrażeń towarzyskich tam ich nie znajdzie, no chyba, że je sobie dowiezie. Zalew Szczeciński 10 metrów od posesji. Zgraja żab drących ryje non stop - jak bum cyk cyk nie miały ani sekundy przerwy, cudne to było, ta żabia muzyka, aż się chciało nagrać. Bez stoperów usznych nie dałoby się spać przy otwartym oknie:)

Pogoda nas nie rozpieszczała - południe Polski przeżywało upały nie do zniesienia, my mieliśmy w porywach 20 stopni i częste deszcze, na szczęście perfekcyjnie manewrowaliśmy między chmurami i nie oberwaliśmy ani razu - rozpadało się dopiero w ostatnią sobotę, kiedy już wracaliśmy.

Okolice rowerowo objeżdżone, Wyspa Wolin i wioska wikingów zwiedzona, najdłuższa trasa - 75 km pod wiatr, silny wiatr, cztery litery zmasakrowane (rekonwalescencja jeszcze trwa:), ale dałam radę; spory odcinek przejechałam na flaku zupełnie bez świadomości, że tak się rzeczy mają, mąż stwierdził, że mam prawo doliczyć sobie caluśkie 5 km - zatem 80 km przejechanych, to moja życiówka!:);  Dziwnów, Dziwnówek, Międzywodzie, Świnoujście (latarnia, porty promowe i handlowe, jazda rowerem po plaży, promy do Ystad i ten wypływający i ten powracający obejrzane). Świeżutki smażony dorsz w Wisełce smakował tak obłędnie, że długo tego smaku nie zapomnę.

Rzecz jasna kije na plaży też były, choć wiatru nie można było pokonać, więc w jedną stronę szłyśmy z kijową koleżanką pół godziny wzdłuż plaży z wiatrem, mam pod powiekami kadr tego wzburzonego morza i totalnie pustej plaży, ale wracać musiałyśmy już przez wydmy, a właściwie chyba nie wydmy tylko okołowydmowe wzgórza, na azymut, tam przynajmniej nie wiało aż tak okrutnie. Widziałyśmy miejsca świeżo rozryte przez dziki, wokół nikogutko, udawałam, że się nie boję - i udało mi się nie bać:)

Do Międzyzdrojów już nie dotarłam, sił brakło, za to chłopaki zrobili sobie wycieczkę, mówią, że żałować nie ma czego - jeśli teraz taaaaaaaaakie dzikie tłumy to co dopiero musi się tam dziać latem!

Są już plany na następny rok, się zobaczy, czy się da radę, trza trenować - najsłabsze ogniwo musi się podciągnąć, bo reszta zawodników w dobrej kondycji. Zatem w najbliższą niedzielę 60 km, się zobaczy, czy się pokona - a póki co codziennie lub co drugi dzień kije - niech się dzieje!

Serdeczności ślę wszystkim:*

P.S. Dziergać próbowałam - z naciskiem na "próbowałam", ale wieczorem byłyśmy obie już tak padnięte, że sił zostawało już tylko na TV - albo i  na zalegnięcie w wyrku... o 21.00:)
Wszak siły na następny dzień trza było mieć!