niedziela, 29 września 2013

Obiecane fotki - czasem bywam słowna:)

Primo -chyba zdrowieję.
Znaczy Celsjusz już prawie w normie, nos odetkany, oczy "odpuchły", głowa boli mniej.
Należy zatem przyjąć, że czosnkowy zajzajer (plus inne "smakołyki") regularnie łykany zaczął przekonywać mój organizm, że najwyższy czas wziąć się w garść.
Wońtrupka jeno sprawia trochę problemów (znaczy czosnek w ilościach hurtowych pewnikiem jej nie służy), ale przekonuję ją sylimarolem - i jakoś leci.
A przed chwilką dostała jeszcze własnoręcznie zrobionego winnego grzańca (premiera - ha!), mam nadzieję, że nie odmówi posłuszeństwa. W każdym razie grzaniec pyyyycha - możecie mi zazdrościć:)

Secudno - dziergam!
No wreszcie mię niemoc twórcza opuściła i dziergam z przyjemnością.
Całkiem to miłe - po tylu miesiącach...:)

Tertio - fotki.
Na razie mam udziergu ze 33 cm w pionie (oceniał na oko mój-ci-on:)
Mię się podoba, choć córcianka orzekła, że kolor nie jest musztardowy tylko sraczkowaty.
Pies ją trącał - ona tego nosić nie będzie:)
Zatem wrzucam cienie rzeczy przyszłych - czyli około 15% tego, co ma być, a co na fotce w przedostanim poście.






Kolor najwierniej się sfocił na ostatnim zdjęciu.
Jak się podoba zajawka? Tylko prawdę pisać proszę - bez ściemy!
Dzianina będzie rzecz jasna ładniejsza jak ją wypiorę, ale do tego czasu jeszcze sporo wody w lokalnej rzece upłynie:)

P.S. Mój-ci-on paczał jak fociłam, poczem przed sekundą zajrzał mi przez ramię i znienacka rzucił: "nooo, ładnie ci to wyszło" (w sensie fotki). Wow! Cenię sobie tę dygresję wielce, albowiem na foceniu ten pan się zna:)

sobota, 28 września 2013

W skrócie, albowiem 38,00 Celsjusza na liczniku.

A więc:

1. Na begzlucie jestem od dawna, z małymi wyjątkami. Wyjątki zawsze odchorowuję. Wyjątki mają miejsce na wyjazdach (restauracyjne żarcie z vegetą lub innym kucharkiem) albo w chwilach mej słabości (czytaj: pizza na telefon, na szczęście nie częściej niż raz na dwa miesiące).
Odchorowuję zawsze - po glutenie jestem "oczadziała", śpiąca, osowiała, zmęczona.
(albowiem gluta i glutaminianu zupełnie nie używam, za wyjątkiem 1-2 kromek chleba własnego wypieku dziennie, gdzie glutowej mąki jest tylko 30%; do przyprawiania potraw używam jeno czystych ziół - stąd silna reakcja organizmu, jeśli na glutaminian gdzieś się przypadkiem lub świadomie natknę).

2. Szczepić się nie będę - nie i już! Wiary szczepieniom nijak nie daję, jeśli mię zaszczepią to chyba z rewolwerem przystawionym do skroni. Dlaczego? Poszukajcie, poczytajcie. Swoje wiem. Żadnych rutinoscorbinów i chemicznej witaminy C łykać nie będę - również swoje wiem. Witaminę D ewentualnie tran rozważam - to wydaje się mieć sens.

3. Od miesiąca wciągam co rano budwigowe siemię lniane (złociste znaczy) - dwie łyżeczki ŚWIEŻO (ważne!) zmielonych ziaren, do tego 1/4 szklanki lekko ciepłej wody. I se wypijam. To bomba mikroelementowa i witaminowa. Nawet se kupiłam specjalny młynek - znaczy do kawy młynek, ale ja w nim nie kawę jeno siemię rozdrabniam. No i właściwie mój-ci-on mi kupił:) Ten młynek znaczy.

4. Od wczoraj piję nalewkę aloesową domowej roboty (od mamy - sobie zrobiła, "dziecku" oddała, ot co), 3 razy dziennie po stołowej łyżce. Nalewka na czerwonym winie i miodzie, mniam:) Mogłabym zechlać wsio - od razu :)

5. Dziś zrobiłam "eliksir" czosnkowo - cytrynowo - miodowy, według stosownego przepisu. Chory ma zażywać łyżkę stołową co 3-4 godziny, zdrowy profilaktycznie 1 łyżkę wieczorem. Jam chora, więc mię ta wyższa częstotliwość obowiązuje. Capię okrutnie, ale piję toto co 4 godziny, da się zełknąć bez problemu. Wieczorkiem profilaktyczną łyżkę wypije mój-ci-on i będziemy se capić obacwaj, znaczy nikt nikomu capić nie będzie:)

6. W planach jest jeszcze wieczorna herbatka ze świeżego imbiru z cytryną - jeśli sił wystarczy, coby ją uwarzyć.

7. Mam plan oraz ambicję wyjść z tej wtórnej infekcji bez chemicznych antybiotyków - życzcie mi powodzenia. Wszystko co poradziliście w komciach obczytałam bardzo uważnie, wybrałam to, co wydawało mi się sensowne i akceptowalne dla mię. Oczywiście za każdą radę bardzo serdecznie dziękuję - wszem i wobec i każdemu z osobna. Obiecuję przeczytać wszystkie komcie raz jeszcze (po odzyskaniu właściwej temperatury ciała) i rozważyć ponownie każdy wpis - i skorzystać, jeśli uznam za stosowne. Póki co realizuję plan "A" i obiecuję raportować, jakie będą skutki i czy obędzie się bez kolejnego antybiotyku. Jeśli się obędzie to odtrąbię pierwsze zwycięstwo, po czym eliksiry w ostatnich dniach poczynione łykać będę conajmniej do maja!

8. Idę zmierzyć gorączkę, bo coś mię się wydaje, że spadła, znaczy czuję się deczko lepiej:) I jeśli to "lepiej" się utrzyma to zabieram się za ponczo - już kawałek mam, trza lecieć z koksem, póki siły są. Jeśli będą to może jutro jakaś focia. Z naciskiem na "może":)

9. Jeszcze raz buziole i serdeczne dzięki za każdą dobrą radę pod poprzednim postem! Nie spodziewałam się aż takiego odzewu i dlatego baaaaaaaaaaaaaaaaaardzo dziękuję:***


czwartek, 26 września 2013

Antybiotyk się skończył

i przypałętał się wirus.
Urwa jego mać.
Ledwie dycham, a pracować trza.
Nie-mam-sił.

Plany włóczkowe nadal są.
Takie (znaczy podobne, bo modyfikacje poczynię, a jakże):



Włóczka przyjechała dzisiaj.
(znaczy Alaska poczeka, bo jednak Nepal będzie miał pierwszeństwo - chyba, że mię się odwidzi, o czem powiadomię).

Nos mam jak klaun.
Oczka niczym Chinka.
Samopoczucie jak skopany pies.

Idę zdychać - lub odżywać.
Się okaże.

P.S. Jak naturalnie poprawić odporność organizmu?
Jakieś nalewki domowej roboty, syropy, zioła?
Mam dość antybiotykoterapii.
Pomóżcie - jakby kto miał pomysła.
Obiecuję, że się zastosuję pokornie i najgorsze świństwa łykać będę.
O skuteczności wyżej wymienionych zdam sprawę z wdzięcznością wielką.

Zakopuję się zatem w piernatach.
Do czasu okresowej (sennej znaczy) utraty przytomności przebywać będę w okolicach okołoblogowych oraz fejsowych.
I będę czekać na Wasze pomysły zdrowotnościowe.
Mam dość bakterii, wirusów i innych paskudztw.
Niech idą w pierniki!


wtorek, 24 września 2013

Jako że

w pracy i  w domu o tej porze roku mam "zimny wychów cieląt" zatem co roku potrzebuję od września do kwietnia ciepłych dużych swetrów i poncz, coby porządnie się ogrzać.
Poncza jeszcze by się znalazły ze dwa, ale swetry "wyszli".
Zatem poczyniłam zakup, a ponieważ gadziny mają być duże, tunikowe i naprawdę grube to i wełna musiała być odpowiednia.

W ramach procesu minimalistyczno - oszczędnościowego również cena grała rolę.
Padło na Alaskę Dropsa, bo Lima i Nepal mi się ciutkę przejadły.
Dziś paczkonosz kurier uprzejmie doniósł grubą pakę rzeczonej Alaski.
Robię próbkę i zaczynam dziać.
Będą swetrzyska.
Jak dobrze pójdzie to dwa.
Pewnie szybko nie będą - ale będą na pewno, bo mi zimno.

Efekt marznięcia (głównie w pracy, bo mam bardzo zimny pokój) już jest - antybiotyk leci od tygodnia, zdrowienie idzie kiepsko.
Leżałam tylko trzy dni,  bo czas pracowy gorący.
Trzeba by się wziąć za długotrwałe cierpliwe budowanie odporności.
Mimo wszystko i tak nie oddam chłodnych pór roku za wściekłe upały.
Wolę chuchać niż dmuchać.

P.S. Przepraszam za niewywiązanie się z obietnic przepisu na sos paprykowy.
Byłam zarobiona.
Czy to jeszcze aktualne?
Pisać ten przepis?