czwartek, 19 lutego 2015

Mimo, że drżałam - dosięgły mię.

I nie tylko mię.
Zatem nie warto drżeć:)

Od piątku (znaczy siódmy już dzień) mój-ci-on leży i kwiczy.
Znaczy już kwiczy mniej, ale jeszcze, książkę by można, wszak prawdziwym mężczyzną jest.
Ja byłam dzielna baaardzo.
Po czym w poniedziałek poszłam zepsem na długi spacer.
Było lekko poniżej zera, ludzi prawie wcale, wzięło mnie na śpiewanie.
No to szłam i śpiewałam.
Pies się na mię oglądał, nieprzyzwyczajony widać:P
We wtorek było mi lekko dziwnie w okolicy tchawicy.
Dziś jest czwartek.
Już cienko śpiewam:)
Wzięłam dwa dni chorobowego urlopu (URLOPU, nie ZLA).
Telefon gotuje mi się od rana, afera podatkowa, afera budżetowa, chorowania ni ma!
Przed urlopem pracową kuwetę ogarnęłam bardzo porządnie, a tu masz - afera za aferą.
Albowiem pełno tam takich, co wszystko w aferę obrócą.
To se skarbówkę obdzwoniłam z temi podatkami i już wiem, co i jak.
I mam to głęboko.
Bo se mogę mieć:)

W udziergach dalekobieżnych zrobiłam sobie czasową przerwę.
Dla zdrowotności.
I z braku wolnych godzin, minut i sekund.
I strasznie mi się zachciało czegoś małego i prostego.
Szybko dojrzałam potrzebę - absolutną i bezwzględną.
W robocie upierdzielił mi się pojemnik na przydasie, nadaje się jeno do wyrzucenia.
To se zrobiłam własne pojemniki, na dodatek bezkosztowo.
Całe TRZY.
Na razie stoją w chałupie, ale w poniedziałek je zaniese.
Jednego już przymierzałam - bedzie cud miód, piknie.

 
Kolory z lampą wierniejsze:


I jeszcze z utensyliami:


I inny rzucik:


A to som, psze Państwa, dżemowe słoiki, obrobione szydełkiem (włóczka rozetti first class, resztki) oraz opasane szydełkową wstęgą z kwiatkiem. I w realu są o wiele ładniejsze, musicie mi wierzyć na słowo! Prezentuję je w chałupie, na tle mojej cudnej ściany (trawertyn z miką, kładziony rękami ulubionego miszcza), ale ich miejsce jest gdzie indziej i tam im będzie ładniej.

To dziergam.
A co czytam?
A nic!
Bo słucham:)
Kupiłam se takie cuś:

 


 A właściwie już obsłuchałam.
Miód na uszy, stosowne napięcie oraz teleportacja w klimaty tamtych miejsc i czasów.
I zdanie: "Czy zechce mi pan wyświadczyć tę uprzejmość...?"
Tego się nie da przekazać, to trzeba posłuchać.
Nie wszystkie audiobooki lubię, nie każdy wiernie oddaje nastrój książki.
Ten mnie urzekł, o ile spływające krwią walki sycylijskich rodzin mogą być urzekające:)

Mam jeszcze do obgadania/pokazania (bo obiecałam):
1. Ponczo od mamy (się koryguje, to było konieczne, strrrasznie mi się podoba, pokażę po zakończeniu korekty);
2. Coś, co miałam pokazać, co udziergałam kiedyś - nie mam jeszcze fotek bo nie ma światła (jak się jutro będę w miarę czuła to sfocę, będę w domu w porze najlepszego oświetlenia);
3. Coś o zwierzynie, to jest szok i szał, w życiu się tego nie spodziewałam.

Dziś w ramach strajku nie zrobiłam obiadu i zamawiam pizzę.
W końcu JA TEŻ mogę być chora!
I niech mi tu ktoś spróbuje napisać inaczej...
No niech!
:*

środa, 11 lutego 2015

W poprzednim poście

zbyt szybko przelałam emocje na elektroniczny papier.
Nie żałuję, jednakże powinnam być bardziej zrównoważona.
Postanawiam poprawę.

Psina nie zdrowieje, ale też w widoczny sposób się nie pogarsza.
Cieszy się życiem.
Je, pije, bawi się.
Ma nawet oznaki psiej płodności i rwie się do panów.
Wczoraj była na prawie godzinnym spacerze i o własnych siłach weszła do domu.
Czasem bywają gorsze dni.
Postaram się pamiętać o tym CZASEM, żeby siebie i Was niepotrzebnie nie szarpać.
Dwa miesiące temu lekarz powiedział, że ma szanse na trzy do sześciu miesięcy.
Można więc przyjąć, że na dziś ma jeden do czterech.
Staram się tym nie żyć i o tym nie myśleć.
Czasem to jest trudne.

Moja wyjechana chora poprawia się.
Dostałam cudnego mm-sa z nią w roli głównej - siedzi podparta poduchami, w obu rękach trzyma gazetę. Nie czyta jej, ale trzyma sama - !
I zawadiacko patrzy prosto w obiektyw komórki:)
Mówi, myśli, rozumie.
Uczestniczy w rozwiązywaniu krzyżówek.
Potrafi samodzielnie napić się z butelki.
Jest intensywnie rehabilitowana.
Przy pierwotnych totalnych zerach w skali Barthela postęp jest ogromny.
Są z nią najbliżsi - są mądrze, pogodnie, zwyczajnie.
Cieszę się jak głupia.
I wzruszam.

Wieczorami dziergam, jednak nie mam kiedy focić.
Wracam do domu późno, nie ma już dobrego światła.
A jeśli nawet światło jest to ja nie mam sił.
W pracy pomór, pada człowiek za człowiekiem (grypy, oskrzela, płuca, gorączki), a z racji ograniczonego zatrudnienia pracując w zwykłym, normalnym trybie wszyscy jesteśmy niezastąpieni. No PRAWIE wszyscy. Przy zmasowanym ataku chorób jest już masakra. Przejmujemy jednak wzajemnie swoje obowiązki starając się, aby wszystko jakoś ogarnąć. Będąc dziś na takim doraźnym i nietypowym dla mnie "zastępstwie" usłyszałam wielce zdziwione pytanie (nie wszyscy w akcję wsparcia się angażują):
- Ooooo, a czy TY masz to w zakresie czynności???
- Nie mam - odparłam.
- To dlaczego TO robisz????? - zdziwienie było jeszcze większe.
- Bo TRZEBA - odpowiedziałam wielkimi literami.
Nie ja jedna, taki czas, trzeba.
I trzeba też ogarnąć swoje.
W związku z tym pracuje się duuużo dłużej.
A po powrocie do domu zalicza totalny naryjopad.

Nie zapominam jednak, że tak wiele osób nie ma pracy, a tak bardzo jej potrzebuje.
Od niedawna szczególnie o tym pamiętam.
Za tę świadomość jestem bardzo wdzięczna.
I za osobę, dzięki której ją mam, również.

Drżę, żeby zarazki nie dosięgły i mnie.
Do moich zadań nie da się albowiem delegować nikogo.
Czasem dobrze to, a czasem źle.
Kontrole wszelakie - omijajcie mnie.
Wszak w ostatnich dwóch latach wykonałam wasz plan.
Pięcioletni... z okładem!

piątek, 6 lutego 2015

Spacerowicze

Jeden po drugim odchodzą.
Co jakiś czas.
W tym roku trzech, może czterech.
Znikają.
Przestajemy się spotykać na codziennych trasach.
Stąd wiem, że już
ich
nie ma.

Zostaje po nich pustka.
Merdający niewidoczny ogon.
Brzmiące w uszach milczące szczekanie.
Czasem tylko byli właściciele przemkną chyłkiem
o zupełnie innej niż zwykle godzinie.
Jakby chcieli być niewidzialni.
W samotności płaczą.
Mówią o tym ich znajomi.

Mój spacerowicz jest.
Trasy nadal są nasze, choć coraz krótsze.
Szczekanie donośne.
Merdanie radośnie wyraziste.
Tylne łapy z trudem trzymają pion.
To z powodu oblodzenia, na pewno.

Wciskam sobie kit.
Szykuję oczy do łez.

wtorek, 3 lutego 2015

Nie myślałam

że poczuję taką pustkę.
Że TAK mi będzie brakować.
Od miesiąca prawie codziennie byłam w akcji, tej akcji, jeśli nie czynem, to z pewnością myślami.
I nagle STOP.
Nie ma.
Finito.

Siedzę.
W ciszy.
Myślę, jak jej tam jest.
ZOL jest piękny, tak mówiła córka.
Urządzony, wyposażony, spersonalizowany.
Pachnący.
Miła, sympatyczna, profesjonalna obsługa.

Chciałabym zadzwonić, ale czuję, że to nie czas.
To ja mam czekać na telefon, tak jesteśmy umówione.
Córka chorej ma teraz na głowie mnóstwo spraw.
Jestem w historii jej życia epizodem.
I tak jest dobrze.

Znałam się z chorą od wielu lat.
Bliska mi była jej córka, więc i ona była osobą, którą pozdrawiałam i z którą rozmawiałam, choć rzadko się widywałyśmy.
A teraz łapię się na tęsknocie.
Za tymi z dnia na dzień coraz bardziej rozumnymi oczami, za uściskiem ręki, za każdym wypowiedzianym słowem.
Za nią.

A co JA z tego mam...?
Dane mi było dotknąć, doświadczyć. Coś takiego nie ma ceny. To nie film, nie książka - to życie.
Doświadczenie tak mocne, że zostanie we mnie na zawsze.
Zdobyta wiedza z pewnością kiedyś się przyda.
Jeśli nie mnie, to komuś innemu.

Za wszystko, co mogłam zrobić jestem bardzo wdzięczna.
Zwykłe, codzienne życie ma sens.
Gotowanie obiadu, zakupy, troska o najbliższych to stałe, pełne zwykłego sensu czynności.
Ale czasem, niespodziewanie, przychodzi coś takiego, co ma SENS.
Nie szukasz tego, nie łowisz okazji - to po prostu ci się zdarza.
Na początku nawet nie bardzo wiesz, co-jak-i-dlaczego.
Wszystko dzieje się samo, a ty wchodzisz w to, krok po kroku.

I dopiero na końcu spostrzegasz, że dzieją ci się rzeczy niecodzienne, rzeczy cudowne.
Widzisz to wtedy, kiedy patrzysz w te oczy.
Czujesz uścisk tej ręki.
I wiesz, że jesteś w najlepszym miejscu na świecie.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Odcinek przedostatni

Wstaję o piątej.
Wykonuję codzienne poranne czynności, około 6.10 ruszam na neurologię.
Chora śpi. Siadam na korytarzowym krzesełku.
Na oddziale cisza, krzątają się dwie pielęgniarki.

- Czemu pani tak wcześnie? Transport jest dopiero o 7.30.
- Ja wiem, że o 7.00 - mówię.
SOR powiedział mi o wyjeździe o 7.00. Kilkakrotnie.
Natomiast neurologia ma w dokumentach zapis, że o 7.30. Ten dokument sporządzano wcześniej przy mnie, co w nim było napisane - nie widziałam.
O tej porze, w roboczy dzień nawet pięć minut to dla mnie bardzo dużo.

Czekam.
Minuty wloką się niemożliwie.
Przychodzi nowa zmiana pielęgniarek i salowych.
Na cichym, zaspanym oddziale kilka młodych kobiet śmieje się w głos, piszczy z uciechy, opowiada sobie dowcipy. Słyszą to wszyscy chorzy. Ich spokój się kończy.

Przyjeżdża karetka.
Nie, nie po moją chorą, po kogoś innego.
O mały włos dokumentacja chorej nie dostaje się w ręce ratowników z nie-tej karetki!
Gdyby nie moje oczy dookoła głowy tak by się stało.
Chory wyjeżdża.
Jest godzina 7.22.
Do stolika pielęgniarek podchodzi jedna z nich, siada, zabiera się za papiery.
Podchodzę, pytam, czy chorą ktoś do transportu przygotuje.
Tak, tak, proszę się nie martwić, panie właśnie przekazują sobie zmianę, zaraz chorą się ktoś zajmie.
Tjaaaa...
Nocne pielęgniarki dawno wyszły, widziałam.
A panie chichrają się od 6.50.

7.28.
Zaczyna się ruch wokół "mojej" chorej.
Przebieranie, mycie, nacieranie.
Na stopach lądują skarpetki w kwiatki, na głowę kupiłam czapeczkę, z kwiatuszkiem z boku.
Chora przytomna, rozmawiamy, pokazuję jej czapeczkę.
Podoba jej się.
Myślałam, żeby jej dziergnąć skarpetki i czapkę, ale nie zdążyłam.
Opowiadam jej raz jeszcze, co się będzie działo.
Wszystko rozumie.
- Chcesz jechać? - pytam.
- Muuuuszę... - odpowiada.
Jest w tym słowie nostalgiczna zgoda na to, co będzie się działo.

O 7.50 przyjeżdża karetka.
Zakładam czapeczkę.
- Załatwiłam Ci przystojnych ratowników - mówię. - Mogą być? Czy zmieniamy?
Chora uśmiecha się.
- Moooogą - mówi - ładne chłopaki.
Ratownicy uśmiechają się, sprawnie przepakowują "ładunek" do karetki, zdejmują chorej czapeczkę, bo w karetce ciepło.

Jestem do końca.
Stoję.
Patrzę.
Karetka rusza o 8.10.
Dzwonię do córki chorej.
Obie oddychamy z ulgą.

Karetka jest w drodze.

P.S z godziny 11.52 - sms od córki: "jest już na sali, wszystko w porządku"
Kamień.
Kamień z serca!:)))