piątek, 31 grudnia 2010

Nasza znajomość

zaczęła się około trzech lat temu. Początkowo była tylko wirtualna i nic nie wskazywało, że to się kiedyś zmieni. Wszystko działo się samo, działo powoli, nie byłam nawet świadoma, że dzieje się coś, co głęboko mnie dotknie, trwały ślad we mnie odciśnie, coś, co we mnie zostanie.

Latem ubiegłego roku przyszedł Czas Wielkiego Cierpienia.
Pierwszy sms, pierwszy telefon, długa pełna łez rozmowa.
Czas bólu i współodczuwania, czas, którego zapomnieć nie sposób...

W grudniu zrodziła się propozycja spotkania. Jak dla mnie szalona - nie miałam żadnych doświadczeń z przenoszeniem relacji z życia wirtualnego do realnego, pragnienie miałam ogromne, ale niepokój też był niemały. Na dodatek trzeba było przekabacić mój-ci-onego - jazda ponad 500 km w środku zimy to nie jest to, co mój tygrys lubi najbardziej.

I zapadła decyzja, że jedziemy.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia szybciorem kupiłam sobie czarną kurtkę (tę, co razem ze strażackim była prezentowana). Kurtka nie miała kaptura, potrzebna była czapka, a ja nie cierpię czapek! Dziergnęłam czapkę, udało się trafić z fasonem, wyglądałam jak człowiek, na szczęście. Dziergnęłam szaliczek. Brakowało rękawiczek! Zdążyłam zrobić jedną, a że cholera była bardzo długa, nakurtkowa to czasu zajęła mi sporo i dzierganie następnej ledwo rozpoczęłam.

31 grudnia ubiegłego roku około 8.00 ruszyliśmy w trasę - mąż dzierżył w dłoniach kierownicę, ja druty:) Padał śnieg, było ślisko. Rękawiczkę skończyłam tuż przed zapadnięciem zmroku.
A cały zestaw wygląda tak:



Dojechaliśmy około 18.00... W drodze mama wysyłała mi smsy, że mam koniecznie dać znać, czy jesteśmy cali i zdrowi, bo przecież jedziemy do LUDZI Z INTERNETU i nie wiadomo, co się może dziać!

Pamiętam śnieg i siarczysty mróz.
Pamiętam M. machającego do nas z okna, bo zajechaliśmy nie od tej strony, co trzeba.
Pamiętam jedwabistość włosów dziewczyny, z którą przytuliłyśmy się najmocniej, jak tylko było można, ze łzami w oczach, niedowierzając, że widzimy się naprawdę.
Zupę grzybową, która smakowała najlepiej na świecie.
Fajerwerki na jakimś placu, którego nazwy nie pamiętam.
Szaleństwa na Wii, którą od tego czasu namiętnie uwielbiam:)))
Śpiewanie w scholi u Dominikanów na Freta - tak, pozwolili mi ze sobą śpiewać, a ona śpiewała psalm - i tam usłyszałam jej głos, jaki ona ma głos!
Rozmowy po świt, rozmowy o emocjach i duszy, rozmowy o tym, jak żyć, jak żyć, kiedy żyć tak trudno...

I Starówkę - cudną, ośnieżoną, rozświetloną.
Było minus 10 stopni, dwóch wariatów latało z aparatami fotograficznymi kompletnie nie czując wściekłego mrozu, dwóch wariatami być nie chciało i polazło do coffeeheaven, kawa była pyszna, nazwy nie pamiętam.
Doskonale za to pamiętam oczy, w które wtedy patrzyłam.
Nie zapomnę ich nigdy.
Wtedy zrozumiałam, że takie cierpienie ma zawsze dwie strony - nie jedną...

Rozstanie po czterech wspólnych dniach było trudne, "ludzie z internetu" okazali się nie być wampirami ani cichobójcami, oboje z mój-ci-onym czuliśmy się w tej gościnie wspaniale, jakbyśmy się znali ze sto lat.
Powrót był jeszcze dłuższy i jeszcze trudniejszy - w międzyczasie napadało śniegu, widoczność była niemal zerowa. Mąż na rogatkach stolicy zarobił mandat (on jest typ bezmandatowy, dla niego mandat to masakra), a później w połowie drogi do domu nieomal nie przejechał człowieka na pasach - on, tak zawsze rozważny w tej zamieci nie dostrzegł, nie zauważył... Człowiek zrobił szybki unik i tylko dzięki jego refleksowi nie stało się nic strasznego, a mąż przez dwie godziny nie był w stanie powiedzieć ani słowa....
Dojechaliśmy, Bogu dzięki dojechaliśmy cali i bezpieczni.

Dziś już wiem, że równo rok temu narodziła się więź, której zniszczyć nie sposób, bo nie na ludzkim fundamencie jest zbudowana. Bo jeśli On czegoś chce i stawia ludzi obok siebie to później to, co zbudował pod swoje skrzydła bierze i chroni.
Na zachodnim krańcu Polski czeka zawsze otwarty ciepły dom - i taki sam czeka blisko stolicy. Od tego czasu spotkaliśmy się już nie raz, a ile spotkań jeszcze przed nami!

Dziś mija rok od chwili, gdy się spotkaliśmy w realu.
Dziś będę tęsknić, już mnie bierze!
Bo jest mróz, bo pada śnieg, bo wszystko tak bardzo przypomina tamten czas...
Dziś będę nosić biało-czarny komplet - dziś i jutro i pojutrze i do niego się przytulać:)
Będę go nosić i jutro i pojutrze też.
I sercem będę przy Was!

Wszystkim tu zaglądającym na ten Nowy, 2011 Rok - wszystkiego, co dla Was najlepsze!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Radość, radość!

Ubrać w słowa to, co się wydarzyło - niepodobna.
Po raz kolejny plany okazały się planami, a życie życiem - i to drugie było niesamowite, intrygujące i tak nieprawdopodobne, że sama bym tego nie wymyśliła.

Pisałam, że w wigilię pójdę płakać w poduszkę, pisałam, prawda?
Że w samotności, boleśnie, żeby nikt nie słyszał?
Otóż uprzejmie informuję, że TAK PŁAKAĆ nie miałam powodu ani okazji!
Było tak:

W dniu wigilii, kiedy jeszcze trwał wir przygotowań przyszedł niespodziewany sms.
Zamarłam z wrażenia.
Z logicznego punktu widzenia nie powinno go być.
Pomyślałam, oddzwoniłam.
I od tego momentu zmieniło się całe nasze świętowanie.
I runęły plany...

Płakałam krótko, mocno, wtulona w męża drżącego ze wzruszenia - płakałam z radości.
Dlaczego - zaraz, później napiszę.
Później wir dalszych przygotowań, przepiękna, żywa, pełna śmiechów wigilia, a w niej dwójka maluchów (3,4 roku i 2,5 roku) rozświetlająca wszystko.
Taki skład jaki tam był mógł się zebrać przy stole tylko z woli Najwyższego - skład niespodziewany, liczny, ludzie, których łączą nie tylko więzy krwi, ale On, przede wszystkim On.

A kiedy wszyscy już posnęli... późna, nocna, trzygodzinna rozmowa telefoniczna.
Dużo w niej emocji, wrażeń, przeżyć, rozmawiałyśmy wszak ze sobą pierwszy raz (nie wszystko dokładnie pamiętam, skończyłyśmy o drugiej, musisz mi wybaczyć!:) Nie pytać, z kim gadałam - i tak nie powiem, tajemnica!

Krótki sen, szybkie śniadanie, jeszcze trochę wahania, bo śniegu u nas po pas, a na drodze szklanka, lustro, lo-do-wis-ko!
A skąd wahanie?
Bo był sms, tak?
A później rozmowa telefoniczna, tak?
A z rozmowie ten ktoś, z kim na rozmowę telefoniczną nawet nadziei nie miałam powiedział: "A może byście przyjechali...?"

Jazdę odradzali wszyscy - wyglądało to próbę samobójczą.
Mój mąż, mój asekurancki mąż, który wszystko zawsze pięć razy rozważy, zanim cokolwiek zrobi podjął SZYBKĄ decyzję, że ryzykujemy. Zupełnie jak nie on...

Zrobiliśmy 330 km. 100 km kopnego śniegu na przemian z lodowiskiem, później już w miarę normalnie. Dotarliśmy o 23.30.
A później... ciepły dom, rozmowy do 4 w nocy, kolorowe świeczuszki, pyszne drinki i piwo, delikatna muzyczka.
Wspólny śmiech.
Ja nie pamiętam, kiedy my ostatni raz wspólnie się śmialiśmy...
Roztapianie zmrożonych serc.
Jeszcze nie bliskość, ale już nie chłód.
Jeszcze broń w pogotowiu, ale już nie walka.
Początki zrozumienia.
Przełom - po prostu przełom.
Po największym życiowym cierpieniu jedna z największych radości mojego życia.
Dużo, bardzo dużo muszę się jeszcze nauczyć...

Od wyjazdu do przyjazdu upłynęło 24 godziny, oboje z mój-ci-onym bezwzględnie musieliśmy być dzisiaj w pracy.
Trochę szkoda, bo wszyscy chcieliśmy pobyć ze sobą dłużej, czego też nijak pojąć się po ludzku nie da, bo od lat wspólne przebywanie było dla nas wszystkich tylko źródłem bólu.
Mimo wszystko nie straciliśmy nic, bo to był i jest naprawdę nowy początek!

Nie muszę pisać, że jestem szczęśliwa?
Bardzo, bardzo szczęśliwa.
Nie tylko z powodu tych 24 godzin.
Bardziej z tego, że jest tak, jakby... jakby lekko opadła pięcioletnia mgła.
Jakby po tych ślepych do bólu latach zaczynała być widoczna droga, mały kawałek, krótki odcinek. Kolejny krok. Wiem, jak i gdzie mam go postawić. Wiem to już z mężem oboje.

Jestem szczęśliwa, choć w temacie tak wiele jeszcze przede mną! Jakby nie patrzeć - w bólu czy w radości - ja się nie mam kiedy w życiu nudzić:)
Napiszcie, jak u Was.
I o szczęściu, i o nieszczęściu.
O tym, o czym chcecie.
Napiszcie.

A na koniec - wszak to dziewiarski blog, sama sobie o tym przypominam - kilka fotek tego, co do mnie dotarło ze sklepu "Kaszmir" od Laury. W zachwytach się rozpływać już nie będę, zachwyty nad tymi włóczkami są bezdyskusyjne, oczywiste, gwarantowane i stałe:)))


Wełna wensleydale - połysk, szlachetność, ciepło, piękno, w dotyku... konkret:)






Wełna z merynosów - miękkość, loczki, skrętki, ciepło, piękno:




P.S. Po cichu, po wielkiemu cichu powiem, że czekam na następne:)))
Dzieje się kolejna Estonian Flowers, mam ponad połowę (poprzednią oddałam:), a już dziś na druty pójdzie aestlight z merynosa z jedwabiem (vide poprzednia notka) - święta miałam takie zawirowane, że dopiero dziś zaczynam odpoczywać:)))

czwartek, 23 grudnia 2010

List do Najdroższego

Jesteś.
Od zawsze, odkąd pamiętam.
Niezmienny, jedyny, stały.
Przepuszczałam Cię latami przez sito wyobrażeń moich i wyobrażeń tych, którzy mi Ciebie pokazywali.
Znosiłeś to, bo cierpliwy jesteś cierpliwością najgłębszą, bezdenną.
Zburzyłeś wszystko, sito się podziurawiło, wyobrażenia poszły w pierniki, trzeba się było zacząć Ciebie uczyć od nowa.

Więc się uczę, uczę cały czas - wespół z tymi, którzy też się Ciebie chcą choć trochę nauczyć, choć Nieogarniony jesteś i nie dasz się zamknąć w nijakich schematach.
Nie mogę powiedzieć, że Cię dobrze znam, choć ciągle podglądam Cię w działaniu i uwielbiam, uwielbiam to robić!
Bo niczego piękniejszego jak ślady Twoich stóp i dłoni na tym świecie znaleźć nie mogę.

Kiedy z miłością przytulasz.
Kiedy ratujesz i wyzwalasz.
Kiedy obnażasz prawdę o mnie, o innych, kiedy nie pozwalasz czynić zła i blokujesz takie możliwości.
Kiedy wyznaczasz czas na to, co ma być.
Kiedy przychodzisz do piaskownicy z zabawkami, piaskownicy dla dorosłych dzieci, piaskownicy pełnej kolorowych włóczek - tak, nawet tam jesteś, nawet tam mnie znalazłeś, przecież wiesz...:)

Jesteś. Wiem, dziś wiem, że jesteś.
Ale kiedy się ukryjesz, przecież robisz to czasem będę tęsknić i płakać za Tobą.
Bo ja już nie umiem i nie chcę bez Ciebie żyć. Bo życie bez Ciebie to nie jest życie.
Bo nie przestaniesz być, a ja się będę czuła tak, jakby Ciebie nie było...
Wtedy podtrzyma mnie wiara, perspektywę pokaże nadzieja, a miłość - miłość w taki czas będzie bez uczuć, będzie tylko aktem woli...

Jutro Twoje Urodziny.
Będę świętować i będę się dobrze bawić - będę jeść i pić, głośno się śmiać i śpiewać kolędy.
Wieczorem, jak wszyscy pójdą spać będę gryźć zęby i płakać w poduszkę.
Krótko, mocno, boleśnie.
Bo jednego z moich najbliższych w tym świętowaniu nie będzie i ten ból musi jutro po cichu ze mnie wyjść.
Może będę mogła to tego kogoś zadzwonić, może ze mną porozmawia...?
Bardzo bym bym chciała...

A później znowu wróci radość, bo przecież jesteś i nie może być inaczej:)
Dziękuję Ci za wszystko.
Za tych, co kochają i za tych, co ranią i krzywdzą.
Od tych ostatnich najwięcej się uczę.

I z okazji Twoich Urodzin podaruj tym, co tu zaglądają to, czego potrzebują najbardziej.
Ty przecież wiesz, Ty wiesz, czego im trzeba.


Niech Cię Pan błogosławi i strzeże.
Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą.
Niech cię obdarzy swą łaską.
Niech zwróci ku tobie swoje oblicze
i niech cię obdarzy pokojem.


(z Księgi Powtórzonego Prawa) 



środa, 22 grudnia 2010

Proroczy

jak mniemam coraz częściej był pomysł na tytuł tego bloga.
Bo tyle się dzieje i tak się dzieje, że ni myślą ni emocjami tego dogonić nie mogę! W życiu osobistem to w osobistem, moja bajka, w relacjach międzyludzkich to już wicher i pęd i radości dużo, ale że w pracowem?
Że bank, przez który spać w święta nie miałam trzy minuty przed wigilią pracową dopiął wszystko? Zagrały hasła i bazy i zaś można kolejne miliony przerzucać? No tego się nie spodziewałam. Wdzięcznam do grobowej deski. Albowiem zmiana banku, proszę państwa, zmiana banku z datą 27 grudnia to niekoniecznie jest to, co finansiści lubią najbardziej, wrrr... Bo świąteczna przerwa, bo pomóc nie ma komu, bo wszystko na mojej głowie - reszta już łapy w pierogach i ciastach, a ja do nieludzkich godzin w robocie kwitnę.

No i poszło - poszło dziś jak burza, hasła zmieniłam, bazę zaimportowałam, program odpaliłam - gra i buczy i Bogu dzięki!

Wczoraj kolejna paczka. Kupiłam moteczek u Laury, w "Kaszmirze".  JEDEN moteczek kupiłam, a przyszły DWA. Ten drugi inny. No ona ma chyba z matematyką jakiś problem, no nie wiem, nie wiem...
Oba przecudne, ja je jutro sfocę, bo dziś nie dałam rady. Patrzyłam i patrzyłam i do dziś nie pojmuję, jak to się stało, że takie piękności dotąd świata nie widziały. A one zdecydowanie w ukryciu nie powinny być!
I jutro je na bloga wrzucę.
Muszę, muszę Wam to pokazać!
I będę chciała tego więcej - niech się ten Laurowy kołowrotek szybko kręci, bo ja już kasę zbieram.
Premię dostałam:)))

Dziś kurier bez przeszkód o 8.30 zameldował się w  Krakowie, u pewnej młodej damy, z przesyłką szczególną bardzo. Dla mnie szczególną. Mam już wieści, że dama uszczęśliwiona bardzo, co i mnie uszczęśliwia i jej mamę też:)
A radość się mnoży, jeśli się ja dzieli, to już wiemy:)

To pokażę - w kolejności, w jakie powstawały. Oczywiście aparat kłamie, zdjęcia z błyskiem, ale to Pan Nikon 90D, więc jest nadzieja, że oszukuje mniej:)













 No jednak oszukuje i to bardzo, a szkoda. One są o wiele żywsze i piękniejsze, o wiele! To bawełna luxor ISPE, wzory na bieżąco, w czasie dziergania, z czaszki. Potrzebny był taki właśnie fason i lekkość bawełny, pojecie o tym, jak mają wyglądać wyrobiłam sobie na podstawie fotki czapeczki przysłanej w mailu przez mamę młodej damy.

Będą jeszcze później zdjęcia na modelce na blogu jej mamy - może uda się uchwycić kolor w świetle dziennym, no i zdjęcia na dziewuszce to zawsze zdjęcia na ludzi, jakby nie patrzeć.

Justysiu - jak Ci brakuje do kompletu jeszcze jakiegoś koloru to napisz do mnie, mama ma maila! Na pewno Ci udziergam - może jeszcze ze dwie, żeby była inna na każdy dzień tygodnia?:) na pewno brakuje tu zielonej - no i jakiej jeszcze? Jaką byś chciała? Pod tym postem też się możesz wpisać, o ile mama pozwoli!:)

wtorek, 21 grudnia 2010

Kłamstwa

mojego aparatu fotograficznego doprowadzą mnie wkrótce do śmiertelnego zejścia. Albo do uszkodzenia aparatu, co też nie będzie dobrym rozwiązaniem, albowiem gadzina będzie mi jeszcze potrzebna, na jaką  lepszą sztukę kasy brak. Lepszą ma mój-ci-on, ale się chytrzy i se tylko na tę sztukę popatrzeć mogę. No, czasem mi sesyję zrobi albo jakie zdjęcie udziergów też cyknie, ale to nie to co maszyna własna.

Wściekłam się byłam, bo wczoraj dostałam prezent. To znaczy nie na prezent się wściekłam, prezent najcudniejszy z cudnych, przepyszny i serca w nim tyle, że wartość ma wyjątkową. No i prezent chciałam pokazać, bo jak radość się dzieli to ona się mnoży, no takie niematematyczne to jest ale prawdziwe. To się podzielić zamiarowałam. I przed chwilą rzeczoną idiotenkamerą szczeliłam fotki - i kłamstwo wyszło na jaw. Kłamstwo aparatu, kłamstwo kolorystyczne! Dziad jeden. Na razie rzuciłam go w ciemny kąt i udaję, że go nie znam, za to fotki pokazać muszę takie, jakie są.







Kolor oszukany - nie wierzcie własnym oczom! Prawdziwy kolor nazywa się tryton i jest w tym sklepie, u Laury. Kolor jest... no trytonowy, no! W Laurowym sklepie nazywa się tryton i już. Jest jak... jak morze o wczesnym zmierzchu - zmienny, połyskujący, niejednolity, niby odcienie zieleni, kropelka szmaragdu... no tryton i już!

Ja rzadko dostaję prezenty. Nie, żebym narzekała - tak po prostu jest. Wychowano mnie w dystansie do przedmiotów, ba - może nawet w lekkiej pogardzie... A teraz jest mi dane powoli odkrywać ich... mistykę? Przesłanie? Przedmiot może być wspaniałym nośnikiem - już to wiem. Nośnikiem uczuć, nośnikiem obecności.
I wiem, że ten też takim nośnikiem jest - i dlatego oprócz tego, że piękny, szlachetny i wspaniały to na dodatek jeszcze sercu bardzo bliski.
Już wiem, co z niego będzie - Laura mi doradziła, a właściwie potwierdziła mój wybór. Pomocy potrzebowałam, bo z jedwabnym merynosem jeszcze nie pracowałam. 

Laura - bardzo Ci dziękuję... Bardzo mnie ten prezent wzruszył. Bardzo.

Kończę i wracam do roboty.
Na pracowym stoliczku stoi paczuszka, czeka na kuriera. Kurier umówiony już jest.
Kurier ma obowiązek dostarczyć ją jutro rano w umówione miejsce.
Niech spróbuje coś schrzanić, to znajdę i suchej nitki nie zostawię - sprawa jest specjalnego znaczenia i załatwiona ma być, innej opcji nie uznam.
Zawartość paczuszki pokażę na blogu, jak właścicielka ją dostanie i zawartość zobaczy.
A na blogu pokażę, albowiem udzierg to jest:)
Jak zgodnie z planem dostanie to jutro pokażę.

Zanim popracuję to się jeszcze pomiziam.
Pod biurkiem.
Z moim trytonem:)))


piątek, 17 grudnia 2010

Było sobie ponczo

Dopisane (i wykryte) 17.12.2010 godz. 15.50 - skopiowane po próbie zalogowania się na konto do sklepu:
  • Odmowa dostępu! Twoje konto zostało zablokowane albo nie jest jeszcze uaktywnione. Sprawdź w skrzynce pocztowej, czy nie dotarł list z linkiem aktywacyjnym.
  • Nie możesz się zalogować! Możliwe, że Twoje konto jest zablokowane albo nie zostało uaktywnione za pomocą kodu, który przesłaliśmy na podany przez Ciebie adres.
  • Odmowa dostępu! Twoje konto zostało zablokowane albo nie jest jeszcze uaktywnione. Sprawdź w skrzynce pocztowej, czy nie dotarł list z linkiem aktywacyjnym
Tak to wygląda w rzeczywistości:    
    Chyba pozostawię to bez komentarza.   Bo może to wszak być kolejna awaria...:)     I jeszcze jeden dopisek: Po 12, kiedy pisałam ten post poncza w galerii nie było, mam na to świadków. Teraz (około 16.00) jest znów, ale ze zwiększoną oglądalnością - ponad 17.000! Super, cieszę się.   Dostępu do swojego konta nie mam nadal. I oświadczam publicznie - już go mieć nie chcę. Nawet wtedy, gdyby brak dostępu również okazał się być "czasowy".   *****************************************************************************************
      Było sobie ponczo z wełny wielbłądziej. Z pięknej wełny o nazwie Lana del deserto firmy Ispe.
      O takie:




      Wisiało sobie w galerii w e-dziewiarce. Już nie wisi!

      Miało najwięcej wejść ze wszystkich, ponad 16 tysięcy, no mówię Wam.
      Ponad 16 tysięcy!

      I zniknęło. Dziś zauważyłam, że go nie ma.
      Ktoś ukradł...?
      Awaria systemu?
      Ktokolwiek widział ktokolwiek wie - proszę uprzejmie o informację.
      Będzie nagroda:)

      czwartek, 16 grudnia 2010

      Łapiąc pracowy oddech

      i chwilkę na przyjemność znajdując wylogowałam się z zawodowych czynności na czas jakiś, udaję że mnie nie ma i że stosu papierów na biurku (dziś porządki, już nie ogarniam, a to niebezpieczne jest) nie widzę. To jedyne wyjście, żeby nie zwariować. Taki jest każdy pracowy grudzień, w listopadzie już na samą myśl jest mi słabo. Najpilniejsze dzisiejsze sprawy już poszły, mniej pilne pójdą pod wieczór, do 20.00 zdążę:)

      Pod biurkiem włóczka i szydełko, tym razem szydełko, dawno go w rękach nie miałam, ale idzie całkiem nieźle. Udziergu nie pokażę ani zajawki nawet, bo to zamówienie i tajemnica i niespodzianki element takoż ma być. Jeśli mi przyjdzie tu rzeczywiście do godzin późnonocnych kwitnąć to na bank sobie przerwę miast obiadowej włóczkową trachnę - ta nadzieja przy życiu mię trzyma.

      Oglądam na waszych blogach piękne udziergi, apetyt mi rośnie z każdą chwilą ino mocy przerobowych brakuje, bo wieczorem zasypiam nie tak wcześnie co prawda, za to w locie i natentychmiast -  budząc się dnia następnego ze zdziwieniem wielkim, że to dzień następny już jest. Albowiem ciemno za oknem jak wiadomo gdzie:)

      Zatem się dzieje, dzieje się... następna Estonia, powoli, z namaszczeniem i już bez większych wstrząsów, wzór załapałam i lecę z koksem. I z przyjemnością. Ktoś zobaczył, zachorował na taka samą chustę... a tam, niech ma. Życie ma byle jakie, to się choć do chusty przytuli. Estonia identyczna jak pierwowzór, zatem fotek zamieszczać nie będę.

      Nic nie kupować miałam, zęby były w tynk i gęba w kubeł, ale wola nie zniosła takiego nacisku i poszła się bujać. Niniejszym ujawniam, co byłam nabyłam:

      Zdjęcie z wełnistej zagrody i zakup tamże:



      Wełna piękna, połyskująca, jedwab i merynos, a motki po 1000 metrów, będzie duuuży aeolian i na pewno jeszcze coś. Mam nadzieję, że dorosłam do cienizn, druty przygotowuję trójki knitt pro, bo robię luźno, mam je drewniane i mam nadzieję, że będzie dobrze. Ażuru już się nie boję, mistrza Violetovego mam, pójdzie:) Widziałam takiego wielkiego aeoliana na raverly i mnie zachwycił. Motyl, piękny motyl.  Pozostaję z nadzieją, że mój mu w niczym nie ustąpi:)

      Drugi zakup równie piękny, ale z zupełnie innej bajki. Cudnej urody bfl prosto z Brytanii, ufarbowane specjalnie dla mnie na zamówienie przez Pimposhkę doleciało jeszcze przed największym ichnim śniegiem i mrozem. Na szczęście - inaczej pewnie lazłoby miesiąc, a tego mogłabym nie zdzierżyć, czekałam na ten motek niecierpliwie:)










      Motek długo trzymałam na kolanach, miziałam, razem z metryczką to śliczny widok. Uroczy. Jakbym dostała odrobinę wiosny w tę ostrą mroźną jesień:)

      Zrobiłam chyba pięć różnych sesji zdjęciowych. Aparat mam cienki, wiem, ale żeby aż tak kłamać co do żywości kolorów? I zdjęcia w świetle dziennym robione, no tak kłamać? Uwierzcie mi, to jest piękny, lekko cieniowany, żywy szmaragd. Jeden motek, 400 metrów. Zamówienie mam następne już złożone, kolor jeszcze sobie wybiorę, póki co chęć na przetestowanie tej włóczki mam ogromną. Początkowo myślałam o abrazo, ale nie widzi mi się ten pomysł. Podpowiedzcie coś, fachury. Dobrych włóczek dopiero się uczę. Podpowiedzcie, na jaki wyrób zużyć 400 metrów ręcznie farbowanego, szmaragdowego bfl?

      I ostatnie zakupy:


        







      Piękna, kolorowa bawełna luxor ISPE. Zrobiła na mnie duże wrażenie - jest dość gruba jak na bawełnę, lekko połyskująca, dzierga się świetnie i równie wspaniale trzyma formę. Jak znam życie to latem sobie coś z niej dziergnę - nie miałam jeszcze żadnych doświadczeń z bawełną, a ta sprawdza się znakomicie. 

      I tak to dobrnęłam do końca.
      Mózg zresetowany mogę zaprząc do kolejnej roboty - pisząc posta naprawdę odpoczęłam:)
      Się dzieje zatem, kochani - się dzieje.
      Na szydełku i na drutach się dzieje.
      I w życiu też się dzieje - rzeczy wiele -  trudnych i bolesnych, ale i pięknych, dobrych, niespodziewanych i ... tajemniczych:)
      Przychodzą zaskakujące propozycje i równie zaskakujące pomysły się w głowie lęgną.
      W tych włóczkach coś jest, mówię Wam. Coś jest.
      A przede wszystkim jest w tych, którzy te włóczki lubią:)


      niedziela, 12 grudnia 2010

      Jeśli to strach

      to nie jest dobrym doradcą.
      A jeśli to wykorzystanie ludzkiej słabości (czytaj:uzależnienia od...) to sięgnięto znacznie głębiej, bo to już technika manipulacji.

      Czasem można więcej stracić niż zyskać przez nierozważny krok,
      Czasem można - niepotrzebnie - wylać dziecko z kąpielą.
      Bo z tego uzależnienia można się wyleczyć w ciągu tygodnia.
      W sumie to należałoby podziękować za odcięcie od narkotyku:)))
      A pamięć zdarzenia pozostanie...

      A jeśli mi ktoś burzy piaskownicę, w której się bawię - choćby i ona nie moją własnością była - to buduję następną:)
      I bawię się równie dobrze, jeśli nie lepiej:)

      środa, 8 grudnia 2010

      Włóczkoza zakaźna

      Tak nazywa się ta choroba.
      Dzisiaj ustanowiono nazwę, należy do wikipedii zapodać.
      Rozprzestrzenia się - w odróżnieniu od innych chorób - również drogą internetową.
      Powiedziałabym, że nawet szczególnie tą drogą!
      Nie ma na nią lekarstwa.
      No, może jedno: totalny brak kasy.
      Jednakże prawdziwie zarażona nawet nie mając kasy nijakiej i tak na włóczki rzeczoną znajdzie.
      Z najciemniejszego kąta ostatnie oszczędności wyciągnie.
      Chleba nie kupi, a na jedwab wyda....
      Koniec, panie, koniec!:)

      Oczywiście rzecz jasna pisząca tego posta sama zarażoną i ostro infekującą będąc (ostatnią poczynioną świeżo chustę napięłam na szpilki w pracy,mam tam stosowną wykładzinę w symetryczne kropki,  po czym zachwycona dziełem własnem niczym dziecko przywlokłam do "piaskownicy" każdego, kto był płci żeńskiej i po okolicy się pętał, coby zachwyt mój podzielił, a spróbowałby nie.........) nikogo w tej materii nie potępiam, a wręcz współodczuwam:)

      Przejdźmy do tematu zasadniczego.
      Nie wierzyłam.
      Że kiedykolwiek takie coś udziergam.
      Taka jedna (ta sama co zawsze, nie będę się powtarzać:) wzór mi 13 listopada 2010 pokazała.
      Schemat rozpisała.
      Próbkę piękną dała i moją nieudolną sprawdziła.
      O gdybym ja wiedziała, czym się to skończy...
      Włóczkoza przeszła w chustozę!
      Wiem, bo już zamówiłam włóczkę na chustę następną - a na jeszcze jedną mam w paczce pod biurkiem, dziś przyszła, o taka:





      To wróćmy do tematu głównego.
      Zdjęcia na ludziu później, bo jeszcze nie mam.
      Dziewiarski opis też później, bo dziś do nocy ciemnej w robocie siedzę.
      Dziś kilka "napiętych" fotek:)









      To jeszcze nie ósmy cud świata i jeszcze nie klasyka gatunku.
      Nie wiem, czy takowa kiedykolwiek będzie:)))
      Czuję jednak, że pokonałam jakąś poprzeczkę - i pójdę dalej! Następnym wyzwaniem będzie aeolian z przepięknej cieniutkiej wełny z merynosa z jedwabiem. Daję sobie dużo czasu na jego zrobienie - tym bardziej, że w tak zwanym międzyczasie czekają inne pilne robótki, o czym już niebawem.

      Nazwałam tę chustę "Estonian Flowers" - niech mnie kto poprawi, jeśli po angielsku to ma się nijak!
      Klęłam po kilka razy w każdym rzędzie.
      Kilkanaście razy powtarzałam "nigiwiciu":)))
      Aż w końcu mam.
      Jest ogromna. Jest piękna! Jest moja...:)

      Od czasu, kiedy ją zrobiłam mam wielki szacunek dla dziergających chusty i szale.
      Spotkałam się z opiniami, że to dzierganie ze schematu, że nudne, że mało twórcze.
      Każdy, kto tak myśli niech najpierw spróbuje, jaka to mrówcza praca.
      A do mrówczej pracy trzeba mieć szacunek - i już!

      Do kid moheru adriafilu dostałam od właścicielki sklepu sporo próbeczek, cieszę się, że tak dużo, jest sposobność przyjrzeć się różnościom - zobaczcie:


      Zaraz sobie pomacam i pomiziam te próbki, ale coś mi się zdaje, że regia stretch ma u mnie spore szanse - w kwestii pięciopalczasych rękawiczek:)

      piątek, 3 grudnia 2010

      Etyka i handel

      Na skutek zniesmaczenia spostrzeżeniami z ostatnich kilku tygodni postanowiłam skrobnąć w temacie jak powyżej słów parę.

      Ja wiem, że można mieć w ofercie towar jakości przedniej i jakości gorszej.
      Można  sprzedawać świeżutką młodziutką wołowinę po wysokiej cenie – kogo stać lub kto w potrzebie ten kupi. Sporo zapłaci za przedniej jakości towar. I będzie tego chciał.

      I można sprzedawać lekko śmierdzącą porcję rosołową – z zaznaczeniem, że lekko śmierdząca jest – kto w potrzebie i kogo na nic lepszego nie stać ten kupi. Będzie jednak wiedział, na co się decyduje.

      Można też handlować mięsem zupełnie średnim, o średniej świeżości, ot takim dla każdego. Takie mięso kupi każdy przeciętny klient i też będzie wiedział, co bierze i za co płaci. I nie będzie narzekał.

      Nie wyobrażam sobie natomiast, żeby lekko śmierdzącą rosołową porcję sprzedawać jako świeżą, przedniej jakości. Żeby ją klientowi zachwalać i polecać. Taki klient da się nabrać raz, no może dwa. Więcej do sklepu nie wróci.

      Mięso ma to do siebie, że porcji rosołowej z wołowiną pomylić się nie da.
      Cielęciny z podgardlem wieprzowym też nie.
      W innej branży takie pomyłki są możliwe…

      Jestem klientem.
      Nie lubię, jeśli się ze mną gra znaczonymi kartami.
      Świeże to świeże, zawsze pytam. Jeśli mi ktoś nieświeże sprzeda jako świeże więcej do sklepu nie wrócę.

      Jestem klientem.
      Widzę te znaczone karty, rozpoznaję je. Taka karta już mi się trafiła – ba, cała talia wręcz.
      Jestem klientem, który dał się nabrać. Z własnej i nieprzymuszonej rzecz jasna woli - decyzję o zakupie podjęłam sama
      Który obserwuje, jak nabierają się inni. Bo brak im prawdziwych i rzetelnych informacji.
      Szanse, żebym wróciła są małe.

      P.S. Uprasza się o niezadawanie pytań.
      Kto wie, ten wie.
      I niech tak zostanie.