Osobników żądnych doznań udziergowych uprzejmie zawiadamiam, że:
- Mam na drutach duży projekt i mam go już całkiem sporo;
- Nie wiem, gdzie mam aparat (dobrze, że ciągle jeszcze wiem, gdzie mam bieliznę osobistą, torebkę i buty:);
- Szukanie onego będzie się równało szukaniu igły w stogu siana, w związku ze związkiem nie mogę sfocić tworzonego udziergu;
- Musicie mi uwierzyć na słowo... i znieść kolejny post nie - udziergowy:)
Rzecz będzie o szczęściu. O jego doświadczaniu. O mojej do niego drodze. Napiszę, a co. Bo może trafi tu ktoś szczęśliwy i się z tym, co napiszę zidentyfikuje, a może trafi nieszczęśliwy - i skorzysta. Nie napiszę o recepcie na szczęście, bo recepty nie ma. Napiszę przede wszystkim o sobie. Myślę jednak, że część z tego, co napiszę jest dla każdego.
Odkąd siebie pamiętam byłam człowiekiem nieszczęśliwym. Taki stan najbardziej dotykał mnie w młodości, tej nastoletniej. Nigdy w życiu nie chciałabym wrócić do tamtych lat. Poczucie nieszczęścia było doznaniem niemalże fizycznym - choć nikt, kto na mnie patrzył nie mógł się tego domyślić. Mogli najbliżsi, no ale... się nie domyślili. Któż by się w tamtych czasach zajmował emocjonalnością nastolatki... Byłam nadąsana, nadęta. To słyszałam. Bolało.
Szczęścia doświadczałam okazjonalnie - a to zakochując się, a to przeżywając coś mocno i głęboko. Od czasu do czasu. Poczucie nieszczęścia wracało jednak z prędkością światła. Na domiar złego nie mając głębszego kontaktu ze swoimi emocjami nie mogłam dojść, co jest owego stanu przyczyną. Czułam się skazana na taki stan, byłam rybą, która żyje w wodzie i nie wie, że w niej żyje - no, może czasem patrząc ze swojego akwarium na inne światy widzi, że niektórzy mają inaczej.
Wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, szczęście bujało się niczym na huśtawce - raz było, raz nie było...
I wtedy poznałam MIŁOŚĆ. I nie piszę tu o człowieku. Doświadczyłam jej, poczułam - dotarło do mnie, że tej pustki, jaka we mnie była, tego głodu nie zaspokoiłby przenigdy żaden człowiek, bo nie ludzka to rzecz.
I przez kilka tygodni pławiłam się w Szczęściu - i myślałam, że tak już będzie zawsze...
Nic bardzie mylnego. Szczęście się schowało, Miłość się ukryła (mądra ta Miłość), a ze mnie zaczęła wychodzić PRAWDA. Że moją drugą naturą jest notoryczne zamartwianie się o wszystko. Że marudzę i narzekam, że ciągle jest mi ciężko, że koncentruję się na tym czego nie mam, a nie na tym, co mam (sfery materialnej to nie dotyczyło). Że jestem na najlepszej drodze do totalnego zgorzknienia.
Że cudze nastroje mają na mnie ogromny wpływ, że jestem gąbką emocjonalną i chłonę wszystko hiperempatycznie, a przy okazji żyję cudzym życiem - nie swoim...
Wtedy zachorowałam. Poważnie. Choroba miała związek z moim głębokim poczuciem nieszczęścia...Choroba była trudna do zniesienia, nie pozwalała żyć, a żyć trzeba było. Dziś jestem świadoma, że często pozostawałam w bezpośrednim zagrożeniu życia i że tak naprawdę prawie nie miałam szans, żeby z tego wyjść. Tylko... tylko nikt mi o tym nie powiedział. I dobrze zrobił, bo umarłabym ze strachu! Trafiłam na mądrego lekarza. Kilkoma ostrymi słowami postawił mnie do pionu. Nienawidziłam go wtedy, czułam się bardzo skrzywdzona. Od lat noszę w sobie wdzięczność - za tamten czas i tamte słowa. Bo później już nikt więcej tego mi nie powiedział. A bez tych słów nie wyzdrowiałabym...
Choroba stała się wyzwaniem. Przymusiła mnie do katorżniczej pracy - to wtedy zaczęłam poznawać opisaną wyżej PRAWDĘ, latami, powoli. Miłość czuwała nad tym, żeby prawda mnie nie zabiła. Ileż tego było...
Miłość postawiła na drodze kilka mądrych osób. Jedna z nich wyśmiała martwienie się mówiąc, że to strata czasu i że niczego nie zmieni. Dla mnie to było jak objawienie! Wytępiłam martwienie się jak zarazę dziką. Mogę cierpieć, mogę płakać, mogę się wściekać - nie martwię się już nigdy. W trakcie walki z chorobą przytrafiła się rodzinna tragedia, sytuacja, na którą nie miałam wpływu i z którą nic nie mogłam zrobić - paradoksalnie to ona uwolniła mnie ostatecznie. Cierpiąc jak zwierzę, gryząc z bólu pazury i przerabiając temat przez 4 lata doszłam do wniosku, że jeśli przeżyłam TO - to przeżyję wszystko.
Latami tępiłam narzekanie. Szkoliłam koncentrację na tym, co mam, a mam naprawdę dużo - i moja szklanka stała się do połowy pełna, a chwilami przepełniona! Wysłałam na księżyc zgorzknienie - wysyłałam kilkakrotnie, bo cholera wracała jak bumerang. Któregoś razu nie wróciła:) I nauczyłam się cieszyć z tego, co mam - i wreszcie nauczyłam się pokornie za to dziękować.
Chorowałam 18 lat - i cały czas walczyłam. Wyzwaniem był każdy dzień, po prostu trzeba go było przeżyć i podołać obowiązkom. Lekarz, ten pierwszy stanowczo mi zabronił o chorobie z kimkolwiek rozmawiać. Z KIMKOLWIEK - z mężem też! Taka postawa była dla mnie bardzo trudna, ale tak naprawdę mnie uratowała. Popełniałam też błędy - ponieważ poznałam MIŁOŚĆ więc pełną parą poszłam w duchowość. Przesadziłam - dziś mogę powiedzieć, że przesadziłam i że w tym wszystkim zabrakło równowagi. Ta przesada nie była dla mnie dobra, ale wyciągałam wnioski i szłam dalej. Później dołączyłam poznawanie własnej emocjonalności - wygrzebywałam z podświadomości zakopane problemy, zadawnione zaropiałe rany, odkrywałam totalny brak akceptacji siebie i głody uczuć, o których mi się nie śniło. Powierzałam przeszłość Miłości, a ona ją leczyła. Tak było. Tego mi nikt z pamięci i z serca nie wyrwie.
Kiedy około 16 roku choroby poczułam się dużo lepiej zaczęłam odkrywać sport. Koń by się uśmiał, nieprawdaż? Niestety w szkole byłam cieniasem - liczył się skok wzwyż, w dal, przez kozła i czas na setkę, w tym byłam cienka. Reszta nie miała znaczenia, gier zespołowych nie było. I miałam przekonanie, że do wielu rzeczy mogę się nadawać, ale nie do sportu! To była ogromna trauma - dziś tak na to patrzę.
Najpierw odkryłam rower, dużo jeździł mąż, kiedy dzieci zaczęły żyć nastoletnim życiem zaczęłam jeździć i ja. Pierwsze 10 km - katorga, pot, krew i łzy - i nigdy więcej! Później kupiłam sobie swój pierwszy rower... do dziś go mam. I przyszedł rok, kiedy zrobiłam na tym rowerze ponad 2 tysiące kilometrów, a później rok, w którym zdobyłam na tym rowerze Stóg Izerski! To był piękny rok:) Dziś 60 km dziennie nie robi na mnie większego wrażenia:)
Później przyszła amatorska siatkówka, początki były żałosne, ale poszło! Walczyłam jak lwica, orłem nie jestem - ale gram i będę grać:) Doszła siłownia (czasem, bez przesady), doszły kije Nordic Walking, wreszcie doszły warsztaty taneczne dla kobiet - moja ostatnia miłość:) Ruch stał się w moim życiu bardzo ważny.
Miałam więc już duchowość, miałam połapaną emocjonalność, miałam sport. Równolegle trwało ostre szkolenie umiejętności interpersonalnych i relacyjnych - emocjonalna gąbka poznawała swoją zdolność do toksyczności, swój brak asertywności, nieumiejętność odczuwania i wyrażania gniewu... I tutaj Miłość postawiła na mojej drodze pewną młodą blond istotę, którą znałam od lat, która latami uczyła się ode mnie, a od której teraz zaczęłam się uczyć ja. Będąc sobie bardzo bliskie "trenowałyśmy" na sobie w ogniu walki, w życiu, w sytuacjach nie mieszczących się nam w głowie. Trzeba je było razem przejść, trzeba je było pokonać i zwyciężyć, straszliwym kosztem. Śmiałyśmy się i płakałyśmy, traciłyśmy wiarę i wpadałyśmy w rozpacz, aby znów podnieść się i walczyć... Póki walka dotyczyła "sprawy" było ok, ale przyszedł czas, że zaczęłyśmy walczyć ze sobą. Było ostro, było tak boleśnie, że miałam ochotę odejść i zapomnieć, bywały 2 miesiące przerwy w kontaktach - bo tak musiało być...
Kuźnia relacji, niezapomniane warsztaty, wielkie błogosławieństwo - a dziś ogromna wolność, głęboka miłość dana przez Miłość - i radość, że udało się wygrać i że można nad relacją z człowiekiem TAK pracować. Warunek jest jeden - obie strony muszą chcieć, a w tym przypadku tak było:)
Po latach widzę i czuję, że warto było przez to wszystko przejść. MIŁOŚĆ kochając mnie dała niesamowite, bezdenne poczucie bezpieczeństwa i świadomość , że JEST. Po latach jest to stan constans. Na tym opiera się całe moje życie - i moje szczęście. MIŁOŚĆ jest jego fundamentem.
A ponieważ dom to nie tylko fundament, więc moje szczęście oprócz Miłości to również ludzie - najbliższa rodzina, przyjaciele (kobiety! cudowne, kochane kobiety!), to sport, taniec i dzierganie, łażenie po górach, zapach uprawianej ziemi i nieustanne coroczne zdziwienie, że kiedy wrzucam w czarną glebę ziarenka to później wyłażą małe zielone kiełki:) Nigdy nie wierzę, a zawsze wyłażą!:)
Po wielu latach czuję się wewnętrznie scalona, spójna. Mam świadomość, że jeśli sama mojego szczęścia pielęgnować nie będę to odejdzie. Skłonność do łatwizny gdzieś się we mnie tli - czasem trzeba wbrew sobie ruszyć tyłek, żeby wyjść do ludzi, wsiąść na rower, pojechać na mecz. Ale umiem też coraz częściej być szczęśliwa sama ze sobą - na siłownię latam sama i sama tam ćwiczę (mam taką możliwość) i na kijach też:) Ileż wtedy można spraw przemyśleć, ile poukładać...
Czemu o tym piszę...? Bo świętuję zwycięstwo!
Bo niedawno lekarz mnie wyrzucił mówiąc, że jestem zdrowa!
A nastawiałam się na chorowanie przez całe życie - jak pisałam szanse miałam małe.
Bo stałam się pasjonatką życia, bo umiem już śmiać się głośno i płakać do imentu, bo umiem czuć i wyrażać gniew i rzucać piorunami, kiedy trzeba. Bo żyję, żyję - a mogło mnie nie być - i nie mam tu na myśli autodestrukcji.
Bo wreszcie kocham siebie - taką jaką jestem. Bo wiem, jak jestem, bo znam swoje jasne i ciemne strony, bo nie boję się prawdy. O sobie. Bo pracuję nad sobą, bo moje życie jest dynamiczne. A ja nie cierpię się nudzić:)))
"Kochaj bliźniego swego jak siebie samego" - znacie to, wiecie skąd, prawda?
A jak możesz kochać, jeśli siebie nie kochasz?
A czymże jest miłość, jeśli nie uszczęśliwianiem drugiego człowieka?
Zarażaniem szczęściem?
A jak możesz uszczęśliwiać nie będąc szczęśliwym...?
Najpierw siebie samego - inaczej się nie da! Nieszczęśliwy będzie unieszczęśliwiał, szczęśliwy swoje szczęście poniesie i będzie uszczęśliwiał.
Dlatego spróbuj o siebie zadbać - i powalcz o swoje szczęście.
Swoje - osobiste, wewnętrzne, prywatne, niezależne od innych.
Jest jedno ryzyko. Nieszczęśliwi nie lubią szczęśliwych, szczęście budzi zazdrość, bezinteresowną i często okrutną. Rodzi się chęć zniszczenia szczęścia tego, który jest szczęśliwy... Doświadczam tego. Taka jest cena.
W myśl zasady, że co nie zabije to wzmocni - dalej jestem szczęśliwa i zamierzam taka być:)
P.S. Osobiste ewentualne pytania do mię - tylko na maila:)
I napiszcie - napiszcie, jak z Waszym szczęściem lub nieszczęściem, jaką mieliście drogę...
Tutaj - albo na maila:)
Pogadajmy - po prostu pogadajmy!
57 komentarze:
Ojej, na pewno odezwę się na maila, tylko ochłonę. Jakie to mi wszystko bliskie... aneta.jeziorna@wp.pl
Ochłoń - i pisz, koniecznie:)
Sama pielegnowac szczescie, bo inaczej odejdzie- musze sobie o tym caly czas przypominac. Moze powinnam wypisac sobie na czole... Patrzac z boku powinnam byc osoba szczesliwa, ale ciagle czuje, ze czegos mi brak. Ciagle szukam i czasem znajduje, na chwile.
Pozdrawiam i dziekuje za tekst. Jest pouczajacy.
Serdeczności, Evita:)
Choć po prawdzie intencją nie było pouczać, jeno się podzielić...
Przeczytałam ten post z otwartą gębą! Zuch z Ciebie KOBIETO!!!
przeczytałam
nie mogłam nie przeczytac - cały do konca
i
dziekuje ze to napisałas
ze to napisałas tak ....
madrze
Wlele lat patrzyłam na ludzi i dziwiłam się temu ,że sa szczęśliwi,że to szczęście okazują,że się śmieją - bywałam tym zgorszona lub patrrzyłam na nich jak na oszustów , bo jak można być tak nieprzyzwoicie szczęśliwym ?!Nikt nie widział mojego smutku w głębi mojego JA.Aż przyszła Depresja(może nawet opętanie)-to był początek.Tylko w kościele czułam się bezpieczna.Krótko to trwało a ja zrozumlałam czego mi brakuje.Przez kilka lat modliłam się tylko tak - boże, ja WIEM,że ty jesieś - ale poawół mi w to UWIERZYĆ. Już wiem i wierzę - jestem szczęśliwa i potraflę to okazać.Są różne drogi
Viola - tylko nie zapomnij zamknąć!:)))
Ola - szacun.
Za wytrwałość!:)
szacun dla ciebie Doro
Anonimowy z 17.37 - tyle dróg, ile ludzkich życiorysów - no właśnie tak!:)
Ola - ja nie miałam wyjścia, ja musiałam!
Bo to nie było życie - a teraz jest!:)
Bez wzgledu na wszystko SZACUN i za madrosc teraz ;)
Pięknie to napisałaś.
W tym poście tak wiele opisuje mnie, moje dzieciństwo, młodość i ten ogrom poczucia nieszczęścia.
Potem depresja, dno... nie choroba...ale uświadomienie sobie, że mój związek mnie niszczy, nie daje szczęścia. Pojawił się mój anioł stróż, walczył bym coś z tym zrobiła...Terapia (med.naturalna) i długa nauka bycia szczęśliwą i akceptowania a potem kochania siebie.
JESTEM SZCZĘŚLIWA
To tak w skrócie:)
Pozdrawiam i cieszę się, że jesteś szczęsliwa.
Ola - no niech Ci będzie:)))
Norbitka - no to mamy rezonans podobnych przeszłych przeżyć.
Cieszę się, że jesteś szczęśliwa!:)
Przeczytałam (pięknie to napisałaś) i teraz mam o czy myśleć ...
Z pewnością miałam kiedyś mnóstwo kompleksów, ale chyba nie byłam aż nieszczęśliwa. A teraz? Od jakiegoś czasu jest mi dobrze, cieszę się życiem i tym co mam - więc chyba jestem szczęśliwa :).
Muszę pomyśleć ...
Ty za dużo nie myśl, Frasia, bo jeszcze coś wymyślisz:)))
Ja Cię widziałam - dla mnie to Ty jesteś szczęśliwa, uszami z Ciebie wyłazi:D:D:D
Chyba masz rację :)))
:)))
Pięknie napisane. Napiszę jeszcze- tylko pomyślę... tu napiszę. Pozdrawiam gorąco :)
Ja nie jestem jeszcze nawet na początku tej drogi... nie wiem jak ją znaleźć... Pozdrawiam Cię serdecznie.
Harapati - napisz.
Też ściskam:*
Anonimowy 20.37 - jakby co to mail, po prawej stronie na górze.
Napisz, może pomogę.
wiem, towarzyszyłam w małej części w tym bólu, potwierdzam, Dorothea, to co przeżyłaś... i to jak funkcjonujesz to świadectwo Bożego kołysania Ciebie w ramionach... Ty wiesz... "schowaj mnie, pod skrzydła Swe, ukryj mnie, w silnej Dłoni swej. kiedy fale wód chcą porwać mnie, z Tobą wzniosę się, podniesiesz mnie, Panie, Królem Tyś spienionych wód, ja ufam Ci- Ty jesteś Bóg"
Tafcik - dzięki, Świadku Koronny!:)
Kiedy kolejne wielbienie?
Kiedy znów to zatańczymy?:)
wstępnie 2 luty, a tańce nasze po feriach 1 lutego!! :) i tak co drugą środę, kajecik rezerwuj. Twój swiadek ;)
już drugi raz robię podejście, żeby nauczyć tego nasze dziewczyny na tańcach, ale nie mam odwagi, nie to miejsce? nie ten czas? czy ja tchórz? może zaufać Panu, może to Boże tchnienie mnie pcha?
Jak zobaczyłam posta ..stwierdziłam zerknę tylko o czym jest, bo długi .Ale przeczytałam grzecznie do końca ;)
Bo to bliskie ...ale już też jest dobrze.Czasem trzeba sięgnąć dna ,żeby stwierdzić: Dość!!!!I czerpać radość.My wrażliwce tak mamy :)
Tafcik - ok, wpisuje do kajetu!
Zaufać! Blondi i ja wejdziemy w to jak w masło, pomożemy Ci. Ten taniec jest niesamowity - niesamowicie wyzwalający!
Malaala - zgadzam się w zupełności!
Trzeba stracić, żeby zyskać - i cenić to co się ma.
Wrażliwiec wrażliwca wyczuje:)))
nie chodzi o pomoc, chociaż i ta się przyda, a raczej o przyjęcie tego tańca przez niektóre osoby... ale pójdę za sercem.. ono mnie zazwyczaj nie myli :)
Nie przyjmą - trudno!
Idź za sercem - warto!
P.S. Dołączyłam link do piosenki na youtube:)
Twoja inspiracja!
masz na myśli u siebie Ksenie?
a i zapraszam na sekund 5 do mnie...
Lece!:)
Dorothea! Hilfe, chcę dodać takie coś jak Candy z boku i nie umiem buuuu, a się zapisałam!!!
Projekt - dodaj gadżet - dodaj zdjęcie - z resztą sobie poradzisz:)
Jakby co to pisz- jutro odpowiem:)
Jeżeli chodzi o mnie trąciłaś bardzo "wrażliwą strunę" mojego życia.Podzieliłaś się z nami swoim szczęściem:)))Myślę, że tym postem pomogłaś niejednej osobie.Bo to jest nie tylko wiara ale i dowód na zwycięstwo.Ja będąc w "słusznym wieku" mam raczej w dużym stopniu "przewartościowane" swoje koleje losu.Ale wierz mi,że niejednokrotnie używałam argumentu (opowiadając koleje swojego losu)w celu pomagania słabszym.Widziałam niedowierzanie w to jak można być w "takim bagażem" szczęśliwym i pogodnym człowiekiem????
Ano można i TY również jesteś Tego dowodem.
Pielęgnuj To Swoje szczęście najstaranniej jak potrafisz a ono Ci będzie się odpłacało:)))
WITAJ!!! W TWOIM POŚCIE PRZEJRZAŁAM SIĘ JAK W LUSTRZE!BO ROZWAŻAM CIĄGLE W JAKIM JESTEM MOMENCIE ŻYCIA?MAM PÓŁ WIEKU I JAK MYŚLE ŻE JUŻ OK. TO "DOSTAJE W ŁEB' itd.itd.pozdrawiam serdecznie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
przeczytałam, jestem pod wrażeniem i....
pozdrawiam
KonKata
Juciu - no właśnie można - i co więcej, nawet trzeba!
A powiem Ci, że gdzieś tam miałam niejasne wrażenie, że dużo w życiu przeszłaś. I nijak nie wiem, skąd...:)
Nitkianitki - też pozdrawiam!
A w łeb dostaję bardzo często, naprawdę. Czasem się zwijam z bólu.
Chyba nie ma innej drogi.
KonKata - też pozdrawiam serdecznie:)
Dorotko wiedziałam gdzie spojrzeć, by odreagować.
aśka
Właśnie napisałam długi post w odpowiedzi na poruszony przez Ciebie temat i skasowałam. Przeżyłam coś podobnego. Nie był to jednak okres kilkunastu lat ale kilku miesięcy beznadziei, doświadczania uczucia utraty wszystkiego, o co większość ludzi walczy w życiu... Byłam bardzo blisko dna, modliłam się i dostałam drugą szansę. Nie zapomnę tego nigdy, wspomnienia są jak blizna. By docenić to co się ma czasem trzeba poczuć jak by było gdyby nam to wszystko zabrano. Szczęścia można się nauczyć i On wie, że dla opornych czasem musi być program specjalny. Ja zrobiłam duży krok ale nadal się uczę i uczę się też od Ciebie Doro :) Ściskam...
wzruszyłam się do łez po przeczytaniu Twojego postu...nie miałam takich przeżyć jak Ty , ale była pełna sprzeczności do czasu kiedy ładnych parę lat temu zrozumiałam "Kochaj bliźniego swego jak siebie samego "
to było takie oczywiste!otworzyłam oczy na wiele spraw i wcielam to w życie :)
świat jest piękny a ludzie są cudowni!pozdrawiam ela3s
... chyba skrobne @...
a tak poza tym, to gdzie się podziało nasze spotkanie międzyświąteczno-noworoczne??? Hę??
Millu
Asiu - cieszę się.
Z odreagowania:)
Harapati - "wspomnienia są jak blizna".
Zapamiętam!
Ela3s - choć ludzie nie zawsze są cudowni (tak myślę) to co do miłości siebie nie zmieniam zdania.
Serdeczności!
Millu - pisz!
A co do spotkania - nie wyszło.
Przyczyn bez liku.
Nadrobimy - w swoim czasie!:)
Szacun! Respekt!
Wiesz co... z perspektywy ostatnich dni... zazdroszczę Ci, ze potrafisz o tym mówić, pisać... ja się przymierzałam i... nie, zdecydowanie nie. Ale mam takie niejasne wrażenie, że trzeba. Że moze lepiej, jeśli się człowiek otwiera, bodaj skromnie, ale jednak.
Przepiękny wpis... przeeeepiękny i bardzo potrzebny :-) rozumiem każdy przecinek, fakt od niedawna ale najważniejsze, że wreszcie to do mnie dotarło. Napiszę maila bez kitu... napiszę :-)
Pozdrawiam serdecznie :-)
Pisz, sprężyno - pisz!
Czekam:)
doro_thea_2@gazeta.pl
Przepraszam, że tak tu i tak w ogóle... ale znalazłam ten wpis na blogach frondy i pomyślałam że linka podeśle Dorotce...
dla mnie bomba te koty przemawiaja do wyobraźni... a dzieci niestety nie.... może bedziesz chciała zerknac
http://www.fronda.pl/blogowisko/wpis/nazwa/post_moze_obrazac_uczucia_marii_czubaszek_33746
pozdrawiam czytelniczka wierna
Prześlij komentarz
Dobrze, że jesteś :)