piątek, 16 stycznia 2015

Po raz trzeci

w temacie, którego początek tutaj, a drugi "odcinek" tutaj. Podpowiedź dla tych, co zajrzą tu dziś pierwszy raz.

Środa, 14.01.2015.

Około południa rozmawiam z szefem prosząc o możliwość wyjścia do szpitala w czwartek. Ależ proszę, oczywiście, jak najbardziej. Po czym pod fajrant zostaję zarzucona ogromną ilością dodatkowej pracy (na codzień pracuję sama, wiem co mam robić, nadzorują mnie nieprzekraczalne terminy, kilkanaście w miesiącu), którą może wykonać każdy średnio ogarnięty pracownik umiejący obsłużyć komputer. Mam to zrobić najpóźniej do 15.00 w czwartek. Zostać dłużej w pracy w środę nie mogę. Nie mam pojęcia, jak to ogarnę.

Czwartek, 15.01.2015.

Zaczynam zleconą robotę od samego rana, zaniedbując to, co jest bardzo pilne, a o czym szef zwyczajnie nie ma pojęcia. Idzie wolno, pracy urządzenia nijak nie przyspieszę.
W międzyczasie dzwonię do szpitala. Tak, ordynator będzie o tej godzinie, tak, na pewno będzie, proszę przyjść.
W momencie wyjścia z pracy około 80% roboty mam zrobione. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że szef od jutra na urlopie. Trafia mnie dokumentnie. O urlopach szefa powinnam wiedzieć wcześniej i bynajmniej nie dlatego, że mam taką fanaberię.

Wypisuję się, wychodzę z pracy, docieram na neurologię.
Ordynatora nie ma.
Przyjmuje w poradni w innym mieście. Będzie za... godzinę?
To nie przypadek nagły, nie wezwanie na SOR, nie awaria, alarm czy inna cholera.
Nie ma go, bo nie miało go być.
Trafia mnie podwójnie, a przecież spokój, tylko spokój, inaczej nie załatwię nic.

Zaglądam do chorej.
Mały, bledziutki, ciężko oddychający człowiek. Zero kontaktu.
Idę do lekarza prowadzącego. Pani to jakoś tak na mnie trafia mówi doktor od-trzęsących-się-rąk (dziś się nie trzęsą), a ja to na tej sali jestem lekarzem z doskoku. Ale pana nazwisko jest pierwsze, dlatego do pana przychodzę, mówię. (Doskok? Doskok?? Na sali intensywnego nadzoru neurologicznego??? No sorry, mnie się to nie mieści nigdzie, zostawiam to dla siebie, spokój, tylko spokój). Wyjmuję upoważnienie (od tej pory WSZYSCY będą mnie traktować z atencją należną rodzinie chorej, to jest dla sprawy bardzo dobre, ale o dowód tożsamości nie poprosi mnie nikt, nikt nie sprawdzi, czy osoba na upoważnieniu to rzeczywiście ja).
Tak, stan jest poważny, nie, nie zmieniło się nic, a na to pytanie to ja pani nie odpowiem, proszę do ordynatora.

To idę.
Na SOR, do karetek, bo ordynatora nie ma.
W sekretariacie SOR-u przepytują mnie na okoliczność, udzielają informacji, 10 dni przed planowanym transportem trzeba zgłosić zapotrzebowanie. Dostaję szacunkową informację o kosztach, powinny się zamknąć w kwocie 1.500 zł, chyba że wie pani, że będzie musiał jechać lekarz, wtedy koszty wzrosną, będzie trzeba za godziny lekarza też zapłacić.

Wracam na neurologię.
Jest ordynator, uff, ale nie, teraz nie mogę mieć dla pani czasu, dopiero wróciłem, muszę ogarnąć oddział.
Na drzwiach ordynatora jest napisane, że codziennie w godzinach od - do wraz z lekarzem prowadzącym udziela informacji o pacjentach. Jestem dokładnie w tych godzinach. Czuję, jak opadam z sił, czuję za plecami ciężar mijających minut i pracę, którą do 15.00 muszę, muszę oddać.

Ordynator woła mnie do siebie. Jest z nim sekretarka. Przyjazny człowiek. Dobra wola. Dobrze mu z oczu patrzy. Ale informacji o pacjencie udziela lekarz prowadzący, proszę pani. A lekarz prowadzący właśnie odesłał mnie do pana, ordynatorze doktorze. I ja stąd nigdzie nie pójdę. Już nie mam dokąd iść.
Ordynator zaczyna współpracować. Stan chorej stabilny ale bardzo ciężki. Jest ZOL? Macie państwo ZOL, naprawdę? Dopiero od 2 lutego? No dobrze, przetrzymam pacjentkę na oddziale, skoro tak już być musi.O koordynacji transportu z miejsca A do miejsca B nie wie ordynator nic, bo proszę pani, ja tu jestem żeby leczyć ludzi, TO jest moje zadanie.
A ja jestem proszę pana kompletną idiotką,  neurologiczno - szpitalną blondynką, ja nie wiem jakie tu obowiązują zasady czy inne procedury, czy ktoś mnie może poprowadzić za rękę i podpowiedzieć, co, jak i w jakiej kolejności??? Tych słów nie używam, ale sens mojej wypowiedzi jest właśnie taki.

Przejmuje mnie sekretarka ordynatora. Dobra w kontakcie. Dzwoni na SOR, mam tam pójść jeszcze raz.
Idę.
Wracam.
Ordynator woła mnie do siebie po raz drugi.
- Proszę pani, stan chorej dziś, rozumie pani, dziś jest stabilny, dziś mogłaby jechać karetką z dwoma ratownikami i wtedy koszty transportu ponosi rodzina. Ale ja nie wiem, ja nie wiem, co będzie drugiego lutego, może być gorzej i wtedy nie puszczę pacjentki w taką podróż bez lekarza. A koszty transportu z lekarzem zawsze pokrywa szpital. A do drugiego lutego, wie pani, do drugiego lutego...
- Chora może umrzeć - wyręczam ordynatora. (Dlaczego boi się o tym mówić?)
- Tak. Może tak się zdarzyć - odpowiada.
Jasne, że może. Mam taką świadomość, domyślam się, a od tej chwili mam już konkret. Taka informacja jest bardzo cenna. Zresztą każda jest cenna. Bo z każdą wiąże się jakaś wiążąca, ważna decyzja.

Po ponad dwóch godzinach wiem już prawie wszystko.
Że transport odbywa się niejako sam.
Że karetka w danym dniu wiezie pacjenta z miejsca A do miejsca B i że nikt z rodziny przy tym być nie musi.
Wiem kiedy z lekarzem, a kiedy bez lekarza.
Jestem już w drodze do pracy kiedy dociera do mnie, że przecież szpital nie ma adresu ZOL-u!
Zdobywam adres od córki chorej, wracam na oddział, podaję dane, biegnę do pracy.
Skończoną robotę ślę mailem o 15.05.
Złachana jak koń po westernie.
W domu nie ma już ze mnie żadnego pożytku.
Na szczęście mogę sobie pozwolić na nicnierobienie.

Nie wiem, czy moje słowa dobrze oddają oddziałowy organizacyjny bajzel, spychologię, brak rzetelnych informacji, proces wydzierania z gardeł poszczególnych osób danych, bez których nic nie można załatwić ani rozwiązać. A to jest jeden z lepszych, z najlepszych szpitali w Polsce. Spełniający najwyższe standardy matki Unii. Posiadający wszelkie możliwe certyfikaty. Zasady działania ma opisane w szeroko pojętych PROCEDURACH.
Dlaczego więc jest tak, jak jest? DLACZEGO???

Ja - ja jestem tą sprawą zmęczona do imentu, a przecież to tylko część tematu. Są jeszcze długi, jest mieszkanie, jest całe mnóstwo spraw, które musi załatwić córka. Jak zmęczona musi być ona? A przecież nie żali się, nie narzeka, kiedy życie w jednej chwili ograbia ją z matki i przywala ciężarami trudnymi do uniesienia.
Zrobię wszystko co mogę, żeby jej pomóc.
I Wam również za każdą pomoc bardzo dziękuję.
Każdy komentarz, każdy mail, każde najdrobniejsze słowo mogą nas naprowadzić na jakiś istotny trop. Każda modlitwa może posłać dobrą myśl w miejsce, w którym nasze zdolności się skończą. Dlatego nie znajduję odpowiednich słów wdzięczności i ośmielam się prosić o jeszcze.
Piszcie.
Komentujcie.
Mailujcie.
To jest nie do przecenienia.
A to, co opisuję może komuś kiedyś się przyda.

Cdn.
Córka przyjeżdża w sobotę.

P.S. Zwierzyna szaleje - żre, skacze, rozśmiesza nas na każdym kroku. Po chwilowym osłabieniu znów jest poprawa. Ciekawe, na jak długo...

10 komentarze:

Ataboh pisze...

Tak to się nie mieści ... nigdzie. Dobrze, że ludzie nie są wszyscy jednakowi, że ą i tacy jak Ty :)

BarbaraS pisze...

dobrze, że są jeszcze tacy ludzie na świecie... popieram.... dopóty...dopóty jest nadzieja...
pozdrawiam ciepło

Rybeńka pisze...

jesteś wspaniała, że tak się zangażowałaś i tak pomagasz
szacun!

Karolina pisze...

Trzymam kciuki i ślę dobre myśli w Waszą stronę. Psina pewnie nie chce ci dokładać trosk - kochana psina. Czasem jak to wszystko czytam to zastanawiam się po co ja płacę składki - płacić to tak ale najlepiej w ogóle nie chorować lub grzecznie przewrócić się i umrzeć na miejscu. Szkoda gadać...szkoda nerwów. Bądź dzielna!

Frasia pisze...

Szczerze mówiąc nie wiem co napisać. Ręce opadają :(. Jestem naprawdę pełna podziwu dla Ciebie. Przytulam wirtualnie i ślę dobre myśli :).

Dorothea pisze...

@ Ataboh - ano nie mieści.
I nic, nic nie można zrobić.

Dorothea pisze...

@ Barbara S - dopóki jest nadzieja.
A jeszcze jakaś jest.

Dorothea pisze...

@ Rybeńka - zrobiłabyś to samo.
Inaczej się po prostu nie da.

Dorothea pisze...

@ Karolina - ja też zadaję sobie to pytanie.
Na dodatek jeszcze sama te składki przelewam...

Dorothea pisze...

@ Frasia - opadają.
Za każdym razem.
I muszę je podnosić.
Na razie się udaje.

Prześlij komentarz

Dobrze, że jesteś :)