poniedziałek, 2 marca 2015

Kontynuacja

części wątków z poprzedniego posta, choć po prawdzie w głowie kłębi mi się całe mnóstwo innych myśli i emocji, które czekają na uwolnienie. Wszystkiego naraz się nie da. Wszystko w swoim czasie.

Po dwudniowym chorobowym urlopie wróciłam do pracy.
Nie poprawiło się.
W ubiegłą środę czując wielką słabość, rwanie w czaszce oraz ucisk w okolicach oczodołów i nosa po pracy poszłam do lekarza.
Tenże poczynił wywiad, obejrzał mię i osłuchał, po czym machnął obszerną receptę.
A po tym wszystkim mnie wyrzucił.
Na tygodniowe ZLA.
Protestów nie życzył sobie słuchać. Był bardzo stanowczy.

Wzięłam zatem zielony druczek i ruszyłam do domu całą drogę żałośnie płacząc.
Bo praca, którą naprawdę muszę, bynajmniej nie z nadgorliwości.
Bo pies, z którym codziennie wyruszałam na coraz dłuższe spacery.
Bo kręgosłup, który wreszcie odpuścił (!!!) i wypadałoby go dalej w kondycji utrzymać.
A tu perspektywa wyra. Medyk wątpliwości nie pozostawił nijakich.

Pomógł mi mój-ci-on.
Do auta wsadził, do roboty zawiózł, dwie wielkie torby wraz ze mną załadował i do chałupy wtaszczył. Psem obiecał się zająć i jak dotąd dotrzymuje słowa.
Rozpakowawszy torby urządziłam sobie w domu Centrum Zarządzania Pracowania Kryzysowego.
Musielibyście to zobaczyć.
Dwa służbowe laptopy, jeden osobisty, do tego tablet i smartfon.
Zabrakło mi biurkowej powierzchni:)
Pracowałam z wyra z trudem zbierając myśli, zatokowe dolegliwości spowodowały albowiem spore otępienie. Laptopy zmieniałam zależnie od potrzeby, smartfon się gotował z powodu gorącej linii, okresowo też gotował mię się mózg. Na szczęście dałam radę. Od wczoraj czuję wyraźną poprawę, dziś będzie się już pracowało lepiej.
ZLA kończy mi się w środę.

Kilka dni przed chorobą zaczęłam chodzić zepsem na coraz dłuższe spacery.
Pół godziny. Pięćdziesiąt minut. Godzina. Godzina piętnaście... i ciągle jeszcze zostawało jej trochę sił! Wprawdzie do domu gramoliła się z trudem, po czym padała na legowisko radośnie chrapiąc, to jednak jej możliwości mnie zdumiewały. Na dziś mamy spacerową przerwę z wiadomych powodów, wrócimy do tematu, jak ozdrowieję.

W trakcie swojej choroby okrutnie zarosła, a w sierści potworzyły się paskudne kołtuny, w okolicach łap, podbrzusza i brody. Mozolnie wycinałam je nożyczkami, na tyle, na ile psina miała wówczas siły. Trwało to tygodniami, po trochu codziennie cięłam. W rezultacie wyglądała prześmiesznie, w tamtym czasie nie miało to jednak żadnego znaczenia, wszak walczyła o życie.
Kołtunów się pozbyłyśmy, pozostała jednak jeszcze sierść właściwa.
Dobrałam się do niej w sobotę, rozkładając pracę na etapy, żeby zwierzaka nie zmęczyć. Mam dobrą maszynkę, która tnie futro sprawnie i szybko. Ku mojemu zdziwieniu spod grubej warstwy sierści i podszerstka wyłoniło się piękne, dobrze odżywione pieskie ciało. Do końca dnia "docięłam" łepek (nie lubimy, nie lubimy i walczymy), a stworzenie wykąpałam i wysuszyłam.
Zwierz cięcia nie lubi, natomiast uwielbia być obcięty, zatem natychmiast po obróbce ruszył w podskokach na poszukiwanie chętnych do miziania i drapania - brak sierści oznacza bliski kontakt ze skórą, a takie coś to dla zwierza miodzio:)

Od soboty mam w domu pięknego, zadbanego psa.
W niczym nie przypomina zabiedzonej, wychudzonej istoty, jaką była przed operacją.
Przystrzyżona sierść lśni.
Oczy błyszczą, widać w nich sznaucerskie chochliki.
Przy stole podczas naszych posiłków prowadzone są intensywne działania żebracze "na pandę":)
ZAWSZE coś jej daję.
Chrzanię trzymanie wychowawczego fasonu:)

Piszę z wyrka, a ona posapując śpi w jego nogach.
Wlazła tam sama, bez większych trudności.
Czasem podniesie łeb i patrzy, jakby wiedziała, że piszę właśnie o niej.

Statystycznie zbliżamy się do opcji "zero do trzech" miesięcy z pierwotnych "trzy do sześciu".
Dożywa do górnej granicy wyznaczonej przez lekarza.
I nie wybiera się na drugą stronę, jeszcze nie:)

Ciągle nie mogę jej strzelić dobrej fotki - takiej, która oddawałaby prawdę o jej naturze, o wesołości, o chęci do zabaw i psot. Nie tracę nadziei, że mi się uda - wtedy z pewnością Wam ją pokażę:)

Cieszę się.
Cieszę się każdym wspólnym dniem.
Zabiorę ją do doktora, niech ją obejrzy, niech się i on ucieszy, niech znów powie, że to "piekielnie silny pies".
Mam dla niego wielką wdzięczność.
Dał nam tyle dobrych dni.
Chciało mu się chcieć, chciało walczyć.
Nigdy mu tego nie zapomnę.

2 komentarze:

Ataboh pisze...

Ojoj... chory człek intensywnie pracuje!!!! Co na to doktory????
A psiak faktycznie ma niezłe moce :)

Anna pisze...

mimo Twojej choroby - pozytywne wieści, bo post jakiś taki uśmiechnięty, choć słodko-gorzki, ale cóż - tak bywa
fajnie, że Ty zawsze taka pogodna jesteś, dziękuję!

Prześlij komentarz

Dobrze, że jesteś :)