sobota, 29 stycznia 2011

Co się miało skończyć

to się skończyło, co miało zacząć - zaczęło.
Zamknął się jakiś etap w życiu mojej rodziny i choć jest smutek to czuję w sercu to domknięcie, taki "klik" - że wszystko jest na swoim miejscu.

I tak jak pisałam - radość zmieszała się ze smutkiem.
Tak jak Gackowa napisała ci, co się mieli zająć urzędowymi sprawami to się nimi zajęli - ja się zajęłam liturgiczną oprawą Eucharystii organizowaną naprędce, ale spokojnie i z sercem. Czytanie czytał młodszy brat męża, ja śpiewałam psalm i alleluja, modlitwę wiernych czytała córka. Każdy z głęboką świadomością tego, co robi. Rodziny nie było wiele, może ze 20 osób wszystkiego, ale na Eucharystii i na pogrzebie było ludzi dużo, naprawdę dużo jak na samotnego, nie mającego przyjaciół człowieka - a był to czwartek, środek dnia, trzeba się było postarać, aby móc być. Zabrałam grabarzom urnę i własnoręcznie zaniosłam ją przez nawę główną na stoliczek, na którym stała przez całą Mszę świętą. A z powrotem do karawanu zanieśli ją synowie... ale namieszałam ja. I dobrze - wreszcie wiem, czego chcę i mieszam wtedy, kiedy trzeba:)

Później ceremonia na cmentarzu, a jeszcze później niezwykle ciepłe spotkanie przy obiedzie - poznałam przyjaciółkę teściowej, kapitalna babka z rewelacyjnym poczuciem humoru, nagadałyśmy się do imentu, a przy okazji chytrze wyciągnęłam od niej adres i numer telefonu - mama nie zawsze powie prawdę, jak to z nią jest, a jej kumpelka jakby było trzeba uprzejmie doniesie:) Przy okazji dowiedziałam się, że byli we trójkę kolegami z roku ze studiów, że teść był niesłychanie przystojny jak był młody - i dowiedziałam się też, co o mnie myślał i jak mnie widział... Szkoda, że mi nigdy tego sam nie powiedział, ja tu nie powiem, czego się dowiedziałam, ale co wiem to moje - i dobrze mi z tym:)

Spotkanie przeniosło się do męża brata, tam kolejne rozmowy i zaproszenie, żeby pojechać na wakacje i odwiedzić - i kto wie, może pojedziemy. Do domu mamy wróciliśmy około 21.00, tam jeszcze w pokoju ojca tramale i morfiny i inne ampułki, a pamięć tamtych dni bolesnych wciąż żywa - szczególnie kiedy oczy widzą i fakty kojarzą się same.

Przespaliśmy noc i dziś rano wróciliśmy do domu, później biegiem banki i mnóstwo innych spraw - i około 16.30 córka i jej mąż stali się "państwem na włościach" z aktem notarialnym w ręku. Miny w momencie odebrania aktu - bezcenne:) Przeprowadzą się za kilka miesięcy, taki jest notarialny zapis, bo rodzina od której mieszkanie zostało kupione dopiero będzie kupować sobie nowe lokum. I nie będziemy ustawiać im mebli i mówić, co, jak i gdzie mają robić, dane i zapomniane, za to z przyjemnością będziemy do siebie z córką biegać na kawkę, bo będziemy mieszkać bardzo blisko siebie.

Zaczynam zatem blogowe porządki! Blog jest dziewiarski i na dziewiarskie tory wrócić musi, zatem na sam początek robię porządek z ponczkową aukcją - i niniejszym oświadczam, co następuje:


Na dzień 28.01.2011 godz. 23.45 cena oferowana za ponczo 
 wynosi NADAL
450,00 zł!

 Zachęcam do licytacji - kto da więcej?:)

UPRZEJMIE DONOSZĘ, ŻE AUKCJA ZAKOŃCZY SIĘ
02.02.2011 O PÓŁNOCY
 NASTĘPNEGO DNIA W GODZINACH PRZEDPOŁUDNIOWYCH SKONTAKTUJĘ MAILOWO  SIĘ Z OSOBĄ, KTÓRA ZŁOŻYŁA OFERTĘ NA NAJWYŻSZĄ KWOTĘ W CELU DOKOŃCZENIA AUKCYJNYCH FORMALNOŚCI





Pozostaję z nadzieją, że przedmiot aukcji pójdzie w dobre ręce, a przyszłej właścicielce da wiele radości... i ciepła:)

środa, 26 stycznia 2011

Jeszcze trochę

Jeszcze jutro o 14.00 pogrzeb, na który wyruszam rano.
Urna już gotowa.
Rodzinne spotkanie na obiedzie, okazja, żeby pobyć i porozmawiać - zdziwienia i zaskoczenia nie ma, wszak o tym co będzie wiedzieliśmy wszyscy.
Dobrze przygotowana do zmian teściowa - rzeczowa, konkretna, świadoma i ufająca.
Da sobie radę, a my będziemy wspierać.
Jest sprawna, samodzielna, ma mnóstwo planów na życie.
To dobrze.

Obserwuję, jak przedziwnie przeplata się śmierć i życie, odchodzenie i przychodzenie, smutek i radość.
Mojemu mężowi zmarł ojciec.
Dokładnie w tym samym czasie jego pracownikowi urodził się syn.
Obaj brali urlopy - jeden na trwanie przy śmierci, drugi przy narodzinach...

Dwa dni przed śmiercią ojca zdechł jego kot.
Myślałam, że mama się zmartwi - a ona poczuła ulgę.
Bo to obowiązek i kłopot, a ona teraz takich obowiązków już nie chce.
Kot chorował, zdechł niespodziewanie.

U mnie w pracy u męża koleżanki zdiagnozowano to, co u mojego teścia.
Postęp piorunujący, odwrotu nie ma, człowiek ma 60 lat, a żona w moim wieku.
Będę pomagać i podpowiadać, jeśli będzie chciała.
Może się uda uniknąć dodatkowego cierpienia.
A jednocześnie dziś przyszedł na świat synek pracowej pary - zdrowy, piękny mężczyzna wagi 4.100, a mama drobiażdżek malutki.
I znów się splotło w jednym miejscu życie - i perspektywa niedługiej śmierci...

My z mężem jesteśmy na pograniczu schizy.
Tak, dokładnie tak i ani trochę mniej.
Bo jutro pogrzeb i smutek, a z drugiej strony dopinamy biegiem formalności związane z własnym lokum dla naszych dzieci. Bo niebywała okazja z dnia na dzień - i pieniądze "z nieba". Córka płacze, bo straciła dziadka - i śmieje się, bo niedługo będzie ustawiać kubeczki na swoich półkach i wybierać firanki.
Zięć trwa w stuporze. Bo jego własne nazwisko na akcie notarialnym nie może się jeszcze przebić do jego świadomości. Bo dla niego to jest kosmos i inna planeta, o której nawet nie marzył, bo marzyć nie mógł.
I znów przeplata się smutek i radość...

Dlatego jeszcze trochę - i wracam.
Już niedługo.
Będą kury, co je dostałam i broszki nowe śliczne.
Będzie tryton po raz drugi zblokowany - finezja, fantazja i piękno, tryton z wełny z "mojego", Kaszmirowego sklepiku - wiem, że trytonowa czesanka już jest w drodze, kto będzie miał cierpliwość żeby poczekać ten będzie się mógł zaopatrzyć. O tej piękne wełnie niedługo napiszę więcej. 
Będzie jeszcze jedna Estonian Flowers, poprzednią oddałam, a drugą napięłam aż trzeszczała i jest lekutka i od pierwszej piękniejsza.
I będzie Poppy z wełny weyensdale również  z Kaszmiru - wełny z włoskiem, z połyskiem, wełny tak ciepłej, że cieplejszej nie mogę sobie wyobrazić, wełny urokliwej i pięknej.
O planach już nie wspomnę:)
Ale na pewno będę szale - rozszalałam się i zaszalałam, coraz mi się więcej chce i marzy.
I będą swetry - czekam, aż Laura naprzędzie mnóstwo nowych wełen (już dziś wrzuciła dwie - jagodowo - zieloną Berry i jeszcze jedną - szafirową corriedale o wdzięcznej nazwie "Saphire") - i będę kupować i dziergać. Zakochałam się w pięknie tych nitek, w ich niebywałej jakości, w niepowtarzalnych barwach.
Nic na to poradzić nie mogę:)

Ale póki co trzeba przeżyć wszystko po kolei.
Więc pogrzeb, jutro. I smutek.
Pojutrze notariusz. I radość.
A później wracam - i blog znów będzie dziewiarski.
Do następnego razu...:)

"Wszystko ma swój czas,
    i jest wyznaczona godzina
    na wszystkie sprawy pod niebem:

  Jest czas rodzenia i czas umierania,
    czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
    czas burzenia i czas budowania, 

 czas płaczu i czas śmiechu,
    czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
    czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich, 

 czas szukania i czas tracenia,
    czas zachowania i czas wyrzucania,
 czas rozdzierania i czas zszywania,
    czas milczenia i czas mówienia, 

 czas miłowania i czas nienawiści,
    czas wojny i czas pokoju."

Koh 3, 1-8

niedziela, 23 stycznia 2011

Niedziela, 23.01.2011, godzina 9.15

Mam wrażenie, jakbym wróciła z innego świata, z innej planety, w której zatrzymał się czas...
Minuty, godziny, dni w innym wymiarze.
Trudno mi się przestawić. Bardzo trudno.
Spróbuję opisać.
Chciałabym zapamiętać każdą chwilę. Były bezcenne.
I chciałabym też zatrzymać i umieć zastosować wszystkie świeżo nabyte umiejętności.
Bo wróciłam właśnie z warsztatów z opieki paliatywnej...

Czwartek, 20.01.2011

Dojeżdżamy na miejsce około 20.00, witam się z teściową i męża bratem, biegnę do umierającego.
Podczas trzech dni naszej nieobecności ból bardzo się nasilił. Chory ma twarz napiętą i ściągniętą. Po chwili okazuje się, że nie jest już w stanie niczego przełknąć, a trzeba wziąć tramal, w kroplach... Czas płynie, ból staje się nie do zniesienia. Na półce stoi wprawdzie ten sam lek w ampułkach, ale jest już około 22.00, nie ma komu zrobić zastrzyku. Jest nas czwórka - dwóch synów, żona i ja - synowa...  Najbliżsi nie chcą słyszeć o podaniu leku, boją się zaszkodzić choremu. Jakby nie mieli świadomości, że jemu już zaszkodzić nie można. Nagle przypominam sobie, jak moja mama z obawy przed bankructwem nauczyła się kiedyś robić ojcu zastrzyki. Trzy razy dziennie. Często na to patrzyłam. Odtwarzam w myślach wszystkie czynności i mówię, że zrobię, ja zrobię, ja umiem! Pozostali patrzą z nieufnością i niedowierzaniem. Biorę strzykawkę, igłę, nabieram tramal, odpowietrzam, okazuje się, że jest wkłucie podskórne - zrobić taki zastrzyk to żaden problem! Podaję lek, zdestabilizowany bólowo chory wycisza się dopiero po drugiej dawce, po następnych czterech godzinach. Dostaję nominację na siostrę oddziałową - odtąd już ja będę pilnować czterogodzinnych odstępów, podawać i zapisywać dawki. Już nikt nie mówi, że nie trzeba, że po co pompować w człowieka tyle chemii...
W połowie nocy schodzę z dyżuru, zastępujemy się nawzajem, cały czas przy chorym ktoś czuwa, trzymamy za rękę, poprawiamy poduszki, zwilżamy wargi. Słyszy nas. Rozumie. Tylko ciało już go nie słucha i nie może niczego przekazać...

Piątek, 21.01.2011

Moje zadanie to czuwanie przy chorym. Chłopaki jeżdżą na zakupy, załatwiają sprawy, teściowa chętnie zajmuje się kuchnią, gotuje obiad, wychodzi z domu. Tygodniami była zupełnie sama, na własne zresztą życzenie, taka samosia. Widać, że czuje ulgę, kiedy trzy dorosłe osoby zdejmują z niej brzemię absolutnej odpowiedzialności.
Czuwam więc, siedzę godzinami, dobrze mi tam... Cicho pracuje pompa od materaca przeciwodleżynowego, sączy się przyciemnione światło, ja z latarką naczółkową uczę się rzędów skróconych jednocześnie mając baczenie na każdy oddech i gest chorego. Jest tak... tak zwyczajnie. Chory zdaje się wchodzić w agonię, około 14.00 przyjeżdża lekarz z hospicjum domowego i to potwierdza. Mówi, że to już nie będzie długo. Samowolnie, bez konsultacji z rodziną grzecznie upominam się o większe dawki tramalu i o morfinę, która ciągle jeszcze budzi w teściowej lęk. Lekarz wypisuje natychmiast, wypisuje na zapas, wypisuje jeszcze haloperidol w ampułkach, oddycham z ulgą, teraz już jest wszystko, co potrzebne. Kiedy lekarz wychodzi wyganiam chłopaków w miasto - jest piątkowy wieczór, mają jechać i nie wracać bez leków. Przezywają mnie Fidel Castro, że niby dyktator, ale posłusznie objeżdżają pół Wrocławia i wracają z łupem. Biorę kolejną nockę, przynajmniej jej początek, jestem już bardzo zmęczona. Część dyżuru spędzam z teściową, rozmawiamy - rozmawiamy... Robi mężowi toaletę i idzie spać, śpi jak zając ale śpi. O 1.30 zmęczona nieludzko siadam na podłodze, głowę kładę na tapczanie, trzymam rękę teścia żeby czuć każde poruszenie. Po chwili śpiącą w tej pozycji znajduje mnie mąż i odsyła do łóżka, snu i tak mało, za cztery godziny trzeba zrobić zastrzyk.

Sobota, 22.01.2011

Jest ciężko. Bardzo ciężko. Chory nas słyszy, coś od nas chce, ale nie umiemy zrozumieć, o co mu chodzi. Co jakiś czas się dusi - podajemy tlen, a jego przerażone niewidzące już oczy pokazują ogromny lęk. Czujemy bezradność - okropną bezradność, to najgorsze z uczuć, tu nie pomoże już nikt i nic. Około 14.00 się wycisza - teściowa gotuje i trochę sprząta, ja dyżuruję dalej. O 15.00 idę na spacer, muszę pooddychać świeżym powietrzem. Łażę godzinę, wracam z niepokojem, jak sytuacja. Wieczorem duszności nasilają się jeszcze mocniej, czytam teściowej ulotkę o działaniu ubocznym tramalu (duszności, a tu przecież tu rak płuc!) i powtarzam setny chyba raz to, co wiem od dawna od Basi, że chorym z rozsianym nowotworem to morfina - tylko morfina, co nam zależy, przecież lekarz powiedział, że nic już zaszkodzić nie można... Wreszcie dostaję zgodę, około 22.00 podaję pierwszą dawkę morfiny, oddech się wyrównuje, duszności ustępują, chory wycisza się zupełnie. Ustalamy dyżury, chłopaki patrzą niczym zbite psy, widać że nieprzytomni, wysyłam ich do łóżka. Za chwilę dyktatorskim tonem (no ktoś, do jasnej niemożliwej, musi!) wysyłam do łóżka teściową. Broni się, mówi, że nie zaśnie. Uzbrojona w mocną kawę, latarkę naczółkową, druty i wełnę siadam obok umierającego, za chwilę słyszę miarowe głośne chrapanie teściowej. Po raz pierwszy od miesięcy prześpi ciurkiem a cięgiem trzy i pół godziny.  Noc spokojna, około 3.30 podaję drugą dawkę morfiny. Mam wrażenie, że oddech się spłyca i skraca. Na pewno się rwie - to widzę. Z dyżuru schodzę o piątej, zarzuca mnie na zakrętach.

 Niedziela, 23.01.2011

Budzę się nagle około 9.00. Biegnę do pokoju chorego, trzeba podać lek. Przy ojcu czuwa mąż. Słyszę dziwny, lekki, bardzo płytki oddech. Za chwilę wchodzi teściowa, za moment męża brat. Sprawdzam puls - nie wyczuwam zupełnie, a cztery godziny wcześniej serce biło bardzo mocno. Ręka jest bardzo chłodna. Klękam przy łóżku, sprawdzam puls jeszcze raz, twarz chorego jest na wysokości moich oczu. Pulsu nie czuję, widzę jeszcze jeden oddech, później przerwa. I jeszcze jeden. Następnego już nie będzie...
Jest 9.15.
Trwamy w ciszy i spokoju.
Misterium umierania tak po prostu, tak zwyczajnie dobiegło końca.
Zaczęło się Życie-po-życiu.

P.S. Piszcie blogi - ludzie, piszcie blogi, dzielcie się doświadczeniami, to nie-do-przecenienia.
Gdyby nie Matka od Anioła i Basia - Dr. Lecter (lekarz)  nie wiedziałabym połowy z tego, co wiem. Nie szukałabym, nie umiałabym pomóc. Dziękuję Wam z całego serca!

I dziękuję wszystkim modlącym się. Takiego pokoju serca i zgody na umieranie bliskiej osoby nikt nie wypracuje sobie sam... Dostaliśmy to wszyscy tam obecni. Bardzo, bardzo dziękuję!

czwartek, 20 stycznia 2011

Dwa słowa

Mój teść od kilku lat był pełen nieskrywanej niechęci do Kościoła.
I deklarował się właściwie jako ateista - szczególnie w ciągu ostatnich dwóch lat.
Martwiło mnie to bardzo z wiadomych względów, ale nie walczyłam z nim.

Kiedy dowiedzieliśmy się o wyroku dałam znać, komu tylko mogłam.
Prosiłam o modlitwę. Nie prosiłam o nic konkretnego. Bóg wie, czego człowiekowi potrzeba.
Nie tylko ja dałam znać - męża bratowa też.
Kobiety - popatrzcie, kobiety wiedzą, co robić, kiedy nie można zrobić nic...

Tydzień temu teść dobrowolnie przyjął Ostatnie Namaszczenie.
Zaproponowano mu, a on nie odmówił.
Sakrament przyniósł mu większy spokój - było to widoczne pomimo cierpienia.

A dziś mam piękną, dobrą, pełną nadziei wiadomość: wczoraj wieczorem męża ojciec poprosił o księdza.
Sam.
Naprawdę ostatkiem sił, bo gaśnie z godziny na godzinę.
Nie mam wieści, czy ksiądz był, ale to już nie jest najważniejsze.
Najważniejsza jest gotowość osoby do powiedzenia Bogu - tak, wybieram Ciebie.
Wybieram Ciebie w godzinę mojej śmierci.
Taka dyspozycja już w sercu ojca jest. Jak dobrze móc to wiedzieć!
Nikt nic nie mówił, nikt do niczego nie namawiał, nikt nie wywierał presji.
Walka duchowa, walka modlitewna trwała, a Bóg odnalazł swoje dziecko sam...
Mówiłam już, że uwielbiam Go podglądać w działaniu...? Najwyższego?
Uwielbiam!
I pomimo całej trudnej sytuacji jestem bardzo, bardzo szczęśliwa.
I wszystkim modlącym się z całego serce dziękuję!
Jestem pewna, że już jest Autostrada Do Nieba, ja naprawdę tak myślę.

Do mety, do Życia-po-życiu już bardzo, bardzo blisko.
Potwierdzają to lekarze.
Wyjeżdżamy jutro raniutko, mamy nadzieję zdążyć.
Odezwę się, jak wrócę.

Ściskam was wszystkich najcieplej jak umiem - pamiętajcie, że mieliście swój udział w najpiękniejszej robocie na świecie - uratowaliście człowieka dla Życia-po-życiu!

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Sposób na umieranie

Przyjeżdżamy w piątek 14 stycznia, jest około 21.00.
Wchodzimy do domu, witamy się z mamą, tobołki pakujemy do "naszego" pokoju.
Mama spokojna, lekko uśmiechnięta,  opanowana. Będzie taka przez cały czas naszego tam pobytu.
To już trzeci - po dwojgu rodzicach - człowiek, którego wyprawia na druga stronę życia.
Doświadczona w boju. Patrzę. Uczę się.

Idziemy do pokoju chorego.
Przyciemnione dyskretne światło.
Powoli kapiąca kroplówka. Założony dwa dni temu cewnik.
Podręczny stolik z medykamentami.
Aparatura do podawania tlenu.
Na łóżku umęczony cierpieniem człowiek.
Właściwie... jedna trzecia człowieka. Tyle zostało...
Już nie jest w stanie się podnieść, bez pomocy nie przewróci się na bok.

To nieprawda, że traci świadomość. To tylko tak wygląda. Jest przytomny, na każde pytanie odpowiada dokładnie i precyzyjnie, jeśli tylko jest w stanie. Z trudem udaje mi się odczytać, co do mnie mówi. Proszę o powtórzenie. Bardzo się stara, bym go mogła zrozumieć. Oboje się staramy, mnie też zależy.
Pytam, czy mnie poznaje.
Oburza się, a potem lekko uśmiecha.
"A co Ty Dorota myślisz, że ja jestem taki stary ramol?" Śmiejemy się oboje.
Ja głośno, on resztką sił.

Co chwilkę podajemy niewielkie ilości płynów, gardło ma zaschnięte, bo usta cały czas otwarte.
Chyba już rozumiem, co oznaczają słowa "język zapiekły i usta spragnione".
Jedzenia już prawie nie przyjmuje, nie czuje głodu.
Kroplówka tyko nawadnia, wartości odżywcze ma niewielkie.
Nie trzeba przedłużać życia, kiedy od wyroku nie ma już apelacji. Trzeba tylko zmniejszać cierpienie.

Kiedy śpi siedzę przy nim i cicho się modlę.
To człowiek, który przez całe swoje życie nikomu nie pozwalał się do siebie emocjonalnie zbliżyć, nie pozwalał się kochać, nie umiał. Znam przyczyny, ale walkę o jego serce przegrałam, jak każdy. Nie było szans...
Teraz trzymam go za rękę, głaskam po czole, przytulam. Nie protestuje, choć trudno mi wyczuć, czy mu to nie przeszkadza. Później, w niedzielę mówi mi, że dzięki mojej bliskości nie czuje się odosobniony i że mi za tę czułość dziękuje... Zapisuję to, bo zapomnę, a nie chciałabym. Bo to jedyne ciepło, jedyna czułość, jaką ode mnie kiedykolwiek przyjął, jaką był w stanie przyjąć. I jedyne ciepłe słowa, jakie ja w ciągu trzydziestu prawie lat od niego usłyszałam. Muszę je zachować na wieczność. Tęskniłam za nimi tyle lat...

A później... później pyta mnie, jak długo to jeszcze potrwa, czy ja coś na ten temat wiem.
I że chciałby wiedzieć, że Bóg jest, bo ciągle nie ma takiej pewności, a bardzo by chciał już teraz mieć.
I mówi, że bardzo mu się dłuży to czekanie i że najgorsze są noce.
Że się nudzi - że jeszcze niedawno rozwiązywał krzyżówki i sudoku, a teraz już nie jest w stanie, bo nie ma sił. I że ta nuda jest straszna.
Bo teść to człowiek intelektu, człowiek z pasjami naukowymi.
I wydaje się, że szybciej słabnie jego ciało niż jego umysł. A zupełnie tego nie widać, trudno to dostrzec że mózg całkiem sprawny jeszcze.
Matko od anioła, gdyby nie wieloletnia lektura Twojego bloga nawet nie wiedziałabym, że mam w tym umęczonym ciele szukać człowieka, który myśli, nawiązuje kontakt i wyraża potrzeby! Za każde napisane przez Ciebie słowo bardzo Ci dziękuję.

Mąż oswaja się wolniej, wolniej się uczy, jest niepewny i onieśmielony, pomagam mu.
Ja zaprawiona jestem - miałam 10 lat, jak umierał dziadek, 19 - jak zmarła przyjaciółka, 25 lat, jak umierała babcia. Byłam przy nich do końca. Śmierć stała się dla mnie częścią życia, a ciało po śmierci... tylko ciałem.
Osoby w ciele już nigdy znaleźć nie umiałam.
Osoba była już gdzie indziej.

W końcu przychodzi chwila, kiedy syn bierze ojca za rękę. Pierwszy lat od niepamiętnych czasów... Siedzi w ciszy, patrzą na siebie. Dyskretnie utrwalam tę chwilę na zdjęciu. Z daleka. Cieszę się... Mój mąż dotyku swojego ojca nie pamięta. Być może nigdy go nie doświadczył...
Z wieczornej łazęgi wraca do domu czarny kot i wskakuje na klatkę piersiową swojego pana tuląc się do niego i moszcząc. Wychudzona dłoń teścia delikatnie gładzi ręką kocią sierść. Też utrwalam, dyskretnie, z daleka, bez szczegółów. Chcę zapamiętać ten kadr. Jest dla mnie ważny.

Dużo jest jeszcze bólu fizycznego, dużo cierpienia. To znieść najtrudniej, bo nie można pomóc. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak cierpiący człowiek nie dostaje jeszcze morfiny. Lekarz już dawno sugerował, mój znajomy blogowy lekarz również tak mi radził, wszystko przekazałam... Dziś przyjdzie lekarz z opieki paliatywnej. Namawiamy mamę, żeby się zgodziła. Słowo "morfina" nie wiedzieć czemu działa na nią porażająco...

Trudno było dziś rano wyjeżdżać. Popatrzyliśmy w zamglone, ale świadome oczy, nie wiem, czy nie ostatni raz. Pożegnaliśmy słowem, dotykiem dłoni. Zażyczyłam sobie buziaka w policzek i dostałam - dostałam! Mąż będzie się starał wrócić tam jak najszybciej, ja będę mogła najwcześniej w czwartek, może piątek... Może jeszcze zdążę, a może już nie.

Chciałabym zdążyć.
Chciałabym być przy jego śmierci i trzymać go za rękę.
Bardzo bym chciała...

piątek, 14 stycznia 2011

W sprawie aukcji


Na dzień 13.01.2011 godz. 18.30 cena oferowana za ponczo 
 wynosi JUŻ

450,00 zł!
Zachęcam do dalszej licytacji - kto da więcej?:)

Oferty  należy składać na mój adres mailowy: doro_thea_2@gazeta.pl

Szczegóły aukcji tutaj - klik w link
 

środa, 12 stycznia 2011

Nadszedł czas...

czas umierania.

Odchodzi mój teść - nowotwór, rozsiany maksymalnie, od dziś nie ma już z człowiekiem kontaktu, dowiedziałam się dwie godziny temu.
Ostatnie stadium.
Nie jesteśmy przy nim - nie chciał tego, chciał z żoną być sam.

To już ostatnia prosta - może godziny, może dni. Tak to wygląda.
Potrzebne jest wołanie do Najwyższego - wyproszenie Autostrady do Nieba, to ważne.
O to chciałam Was prosić.
O głęboką, mocną modlitwę.

Mamy w sobie zgodę na to, co się będzie działo - wiedzieliśmy od dawna.
Nie ma innej drogi, no nie ma... nie ma dla nikogo.
Jest w nas cisza i spokój.

Ale te ostatnie dni będą bardzo trudne i trzeba to będzie przeżyć.
Potrzebujemy modlitewnej osłony.
Prosiłam już o to moja wspólnotę i Was też o to proszę.

Będzie mnie mniej teraz przez jakiś czas i pewnie nie będzie mi do śmiechu.
Wrócę, jak się już wszystko zakończy - i na nowo zacznie.

Aukcja będzie trwała, jest link w panelu bocznym. Pocztę aukcyjną będę sprawdzać i aktualizować oferty.
Postaram się też wrzucić trytona - jest już skończony.
Nie wiem tylko, kiedy to zrobię.
To nie zależy ode mnie...

Niedługo wrócę.
Módlcie się, proszę.
Czekajcie na mnie...

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Ogłaszam aukcję!


Na dzień 13.01.2011 godz. 18.30 cena oferowana za ponczo 
 wynosi JUŻ


450,00 zł!
Zachęcam do licytacji - kto da więcej?:)
 

UPRZEJMIE DONOSZĘ, ŻE  KASZMIR2009 WRÓCIŁ BYŁ DO ŻYCIA! NIE PRZEGAPCIE - KLIK W ZDJĘCIE I JUŻ! 
NOWE PIĘKNE WEŁNY JUŻ SIĘ PRZĘDĄ!




Tu znacznie więcej - na Violinym blogu (klik w link) - informacji, co i jak w sklepie można zdobyć.

Dodane 11.01.2011
Otrzymałam sugestię, że nie chcąc ujawniać osób licytujących powinnam ujawniać aktualną kwotę, jaką uczestnicy oferują. Zatem wprowadzam zmianę w punkcie 2 warunków aukcji - po każdej zmianie kwota będzie podawana w tym miejscu.


Aukcję na cel szczytny, najszczytniejszy ze szczytnych! Aukcja ta jest przedsięwzięciem charytatywnym, a pieniądze w całości trafią do rąk osoby, dla której już są przeznaczone.

Pod młotek idzie wydziergane przeze mnie ponczo z wielbłąda - eleganckie, szlachetne, bardzo miękkie i ciepłe. Wydziergane przeze mnie czas jakiś temu nie doczekało się swojego debiutu - wierzcie lub nie wierzcie, ale jest dla mnie zbyt ekskluzywne i nie mam go gdzie nosić. Nie ukrywam, że zależy mi na tym, aby uzyskana na aukcji kwota była jak największa. Górnego ograniczenia ceny nie ma:)))









CENA WYWOŁAWCZA - 350,00 ZŁ

Ponczo można również obejrzeć tutaj, w tej galerii (klik w link)
Są tam liczne pozytywne komentarze na temat tej dzianiny.

Wełna - o taka: Wielbłąd z merynosem i moherem. Piękna. Szlachetna. Wspaniała w dotyku. Poezja, naprawdę.
Efekt - lejąca się, niesłychanie ciepła, lekko połyskująca dzianina. Delikatny włosek.
Arystokracja, proszę państwa - prawdziwa arystokracja - i nie ja to wymyśliłam:)


Możecie pomyśleć, że jestem szalona podając taką cenę wywoławczą, ale sam koszt wełny zużytej do tego wyrobu (bez pracy własnej) to 270.00 zł. Zatem daje sobie prawo do bycia szaloną, daję sobie prawo do podjęcia próby i licząc się z porażką wierzę całą sobą, że aukcja się powiedzie:)

Warunki aukcji są następujące:

1. Oferty cenowe należy składać na mój adres mailowy: doro_thea_2@gazeta.pl wraz z podaniem maila do kontaktu.
2. Tak uczestnicy aukcji, jak i kwoty przez nich oferowane nie będą podawane do publicznej wiadomości.
3. Zastrzegam sobie prawo wyboru oferty bez podania przyczyn, dlaczego właśnie tę a nie inną ofertę wybieram.
4. Termin zakończenia aukcji - moment, w którym dostanę satysfakcjonującą ofertę:))) Rzecz jasna o zakończeniu aukcji natychmiast Szanownych Blogowiczów poinformuję:)
5. Warunki płatności - połowa wylicytowanej wartości poncza przelewem na moje konto jako zaliczka, druga połowa płatna za pobraniem po wysłaniu przeze mnie paczki.
6. Na życzenie zwycięzcy aukcji ujawnię, kim jest - jeśli takowego życzenia nie wyrazi pozostanie anonimowy.
7. Autorów zaprzyjaźnionych blogów serdecznie proszę o rozpropagowanie aukcji - wystarczy skopiować pierwsze zdjęcie i wkleić je na blogu w panelu bocznym z linkiem do mojego bloga. Za taką reklamę będę dozgonnie wdzięczna!

Uwaga zatem - aukcję pod hasłem "Ponczo z wielbłąda" uważam za rozpoczętą! 

INFORMACJA O WYMIARACH PONCZO (KAZALI WOŁAMI, TO WOŁAMI:) - ponczo w stanie rozłożonym:


1. Długość przodu (wzdłuż warkocza, od nasady szyi) - 66 cm
2. Długość ramienia (od nasady szyi do początku ramienia) - 8 cm
3. Długość boku (od nasady szyi do końca boku w okolicach dłoni) - 63 cm
4. Golf - rozszerzany od szyi ku górze, miękko układający się na ramionach
5. Broszka - 3 kwiatki, jeden większy (8,5 cm średnicy), dwa mniejsze (5 cm średnicy)


Po założeniu ponczo się lekko wydłuży (około 0,5 do 1 cm. Dzianina po praniu nie była blokowana (naciągana), a jedynie lekko rozłożona i uformowana do wyschnięcia. Jest możliwość jej wydłużenia w każdym wymiarze poprzez blokowanie.


...co jeszcze możemy dla Ciebie zrobić?:)))

piątek, 7 stycznia 2011

No ja nic nie rozumiem...

Najpierw zobaczyłam te dwie - zdjęcia pożyczone z blogu Frasi:




Zachwyciły mnie - ich piękno, delikatność, staranność wykonania...
Nic to.
Później zobaczyłam to - zdjęcie z bloga Kankanki:


Kiedy Kankanka pokazała swoją różę, a ja wczoraj w skrzynce znalazłam awizo... zaczęłam kojarzyć. Były spiski i pytania różne różniste - i zatrybiłam. Ale było WCZORAJ! Poczta zamknięta, a ja ze swoim awizo w łapie musiałam czekać na DZISIAJ.

Pół dnia opiekowałam się małym przystojnym nieco zakatarzonym młodzieńcem i dopiero niedawno mogłam się na pocztę doturlać. Intuicja mię nie zawiodła - mam, mam! Dostałam prezent!
O taki:


Oczywiście aparat kłamie, bezczelnie kłamie - róża jest o jeden ton ciemniejsza - i dziesięć razy piękniejsza, niż na tym zdjęciu!

Frasiu - bardzo, bardzo Ci dziękuję! Tak się jakoś składa, już kiedyś pisałam, że mnie w życiu się prezentami nie rozpieszczało i raczej nie rozpieszcza - tym bardziej rozczula mnie i wzrusza, jak dostanę coś tak pięknego i na dodatek w jednym z moich ulubionych kolorów... Będzie prześlicznym dodatkiem do chust, kropką nad "i" do wszelkich ciemnych dzianin, szczególnie czerni:)

Dziękuję najserdeczniej.
Myślę o Tobie najcieplej.
Idę pisać maila!
(bo mam jeszcze coś "na ucho":)

P.S. A tak poza tym to koniecznie zajrzyjcie jeszcze: o tutaj - klik w link. To inne klimaty i inna bajka, ale jaka piękna... piękna!

wtorek, 4 stycznia 2011

Dziś będzie

bez chusteczek - słowo harcerza! Nic z klimatów siercoszczipatielnych, same KOŃKRETY:)

Obawiam się bowiem, że po ostatnich "dusznych" przeżyciach parę osób odwiedzających tego bloga mogłoby najzwyczajniej w świecie nie przeżyć, stracić równowagę wszelaką bądź też w każden inny sposób zaniemóc wielce. Ze mną na czele! Dziś więc prosto, jasno - i bez chusteczek:)

Dzieje się ono - poczwarkę in-statu-nascendi pokazuję idiotenkamerą trachniętą, dawczyni wełny niech mnie przebaczy lub w pokrzywach wychlasta, że takie cudo śmiem tak niegodnie sfocone prezentować;

A otóż rzeczona:




To poczwarka aestlight, psze państwa.
Kolor mię załamał jak se go na podglądzie podejrzałam - a bez lampy było robione.
To jest tryton, pamiętacie trytona? Ale kolor na zdjęciach to NIE JEST tryton!
Jakby co to wyjaśniłam, miejcie mię za usprawiedliwioną.

KOREKTA FOTO Z DNIA 01.05.2011 - TO JEST TRYTON BARDZIEJ:)







Dziergam zarazę... i klnę! Jak przy Estoniam Flowers - za pierwszą razą.
Bo mam już na drutach drugą i leci jak burza i już nie klnę.
A ten aestlight to zaraza taka, że hej! Nie ma to jak podwójny narzut i pilnowanie, żeby się z podwójnego narzutu w następnym rzędzie nie zrobiło jedno oczko zamiast dwóch! Bo dzierga się proszę państwa ptasie oka - tak, ptasie oka i te oka to nie jest taka prosta sprawa (dla mnie!) - szczególnie przy nitce z dodatkiem jedwabiu, spowolnionym nieziemsko tempie pracy (uwielbiam szybko pedałować z robotą) - i przy mojej wrrrrrrrodzonej cierrrrrrrrrrpliwości...wrrr...

Za to efekt dzięki nitce prześlicznej będzie powalający i dlatego zamierzam się przez te Bird`s Eye and K1P1 into double yarn over przedzierać choćby z maczetą (nie znam angielskiego, choć jeszcze kilka takich wyzwań i narzecze dziergane będę miała jako tako w czaszce:)

I mam jeszcze to:




Wiecie, co to? Ten ufok??? Latarka czołowa - tadam! Jasny (nie mroczny:) przedmiot pożądania mój-ci-onego - odkąd ją posiadam na stanie śmiem twierdzić, że chwilami pożąda jej bardziej...niż mnie!:) No ja wiem, że ja już model nie pierwszej nowości, no umówmy się, przechodzony mocno, no ja wiem - ale żeby tak? No żeby aż tak???

Latarka.
Czołowa!
Nasadzam na łeb, pykam se odpowiednią ilość luksów i nawet Bird`s Eye mi wtedy jakby mniej straszne, bo oświetlone dogłębnie, prześwietnie i fantastycznie.
Mówię wam - żadne oko nie umknie, mrużyć ślipiów nie trza, wszystko widać jak na dłoni!

Za pomysł dziękuję Gazeli, bo ona mi go podpowiedziała. Najpierw mi się z tego chciało śmiać, że niby takie niedorzeczne, potem Spes się przyznała, że z czołówką na czaszce dzierga, a ślubny se może TV bez przeszkód oglądać.
Mój ślubny wreszcie może spać spokojnie, bo czołówka punktowa jest i mu po gałach nie świecę:) No i dzierganie po ciemnicy w aucie - też miodzio:) Przy mijankach muszę ściemniać, bo kierowy z naprzeciwka migają mój-ci-onemu, jakby zapomniał długie wyłączyć...

Polecam wszystkim - moja jest dobra, bardzo dobra, a dla bardziej potrzebujących są JASKINIOWE - te to dopiero dają światło! Mówię Wam - czad!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Zdanie fanaberii o wens

Dorota,ja Ci się wcale nie dziwię.Ta wełna ma w sobie magię.Godzinami mogę patrzeć jak odbija się w niej światło i na pewno gotowa dzianina Cię nie rozczaruje. Wrażliwców, włosek może podgryzać.
Sama wełna nosi się świetnie. Włosek się nie zbija, nie filcuje.Mam z tego czapę z dziurami - grzeje jak piec :) - zdanie fanaberii o wens