środa, 31 grudnia 2014

W kolejny rok

wejdę obsmarkana, rozkaszlana i obolała.
Widać rozśmieszyłam Pana Boga, skoro mój plan Sywestra pod gwiazdami, Sylwestra przy ognisku, Sylwestra w doborowym towarzystwie zmienił na białą (na szczęście domową!) salę.
Trochę żal - ale tylko trochę:)
Zresztą Ostra ujęła to tak, że lepiej nie będę umiała.

Nie zaglądam do Was (może dziś się uda?), bo dopiero się dźwigam z upadku:)
A właściwie dźwigamy się wszyscy, choć każdy w swoim kątku.
Młody o boleściach wszelakich dawno już zapomniał:)
Co ciekawe - paskuda do dziś nie ruszyła facetów, czujecie? Tylko kobiety i dzieci!
Wirus wybiórczy?

Czas choroby jest mimo wszystko dla mnie czasem dobrym, a tego się nie spodziewałam.
Słucham, czytam, w porywach trochę dziergam.
Od doby nawet śpię:)
Mój-ci-on wyjątkowo Sylwestrowo będzie dziś trenował sztukę pilotażu, ja popiwszy piguły stosowną ilością lekkiego bezprocentowego płynu i owinąwszy się przytulaśną dzianiną usiądę przy nim, z dziergadłem w ręku. Nie oglądałam TV od prawie roku, raz okołosylwestrowo wespół wzespół będziem się odurzać:)

Wam wszystkim i sobie takoż życzę Dobrego Nowego Roku - niech każdy przyjmie to tak, jak potrzebuje i pragnie.
Tym którzy dziś tańcują życzę zdarcia obcasów - ja sama tańcować u-wiel-biam!

P.S. Zwierz póki co ma się cudnie, nie myślimy o rzeczach trudnych, cieszymy się sobą jak tylko się da. Nieprawdopodobnie odbija moje samopoczucie i emocje, kiedy leżałam plackiem leżała i ona, nic jej się nie chciało, odkąd łażę po domu łazi i ona, a dziś już próbuje zwinąć kawałek kiełbaski leżący na kuchennym blacie, małpa jedna:)))

niedziela, 28 grudnia 2014

Dziś krótko.

I na temat.
W kontekście poprzedniej notki.
Młody zdrowieje.
Mama buzuje.
Wczoraj padła córka.
U mnie wczoraj wieczorem był początek.
Dziś rano kontynuacja z tendencją rozwojową.
Od godziny Celsjusz wariuje.

Czy zachorują wszyscy?
Co za zaraza nam się trafiła??
Jak ją przeskoczyć lub obejść???

Na razie jeszcze trzymam pion, czaję bazę, kumam czaczę.
Drżę z zimna pod grubą kołdrą,  choć w chałupie ciepło.
Zostały mi ze dwie godziny.
Później padnę, taki mam organizm.

A jutro muszę być w pracy...

Pozdrawiam wszystkich chorujących.
Szczególnie tych co do nich nijak chorobowo nie przystaję.
Tych cierpiących naj.


sobota, 27 grudnia 2014

No to lecę - będzie długo.

Trza zapamiętać.

1. Wigilia

Raniutko bladym świtem, znaczy około 8.00 lecę kurcgalopkiem po gazetę z filmem Magdaleny Piejko "Tam, gdzie da się żyć". Wiem, czekam, chcę, bardzo chcę to zobaczyć.
Oglądam natychmiast po zdobyciu płyty.
Prawie godzina zatrzymania-się-w-miejscu.
A ja przecież nikogo na emigracji nie mam...
(tutaj na tubie dziś odkryty wywiad z autorką filmu, serdecznie polecam).

Około 10.00 dzwonek do drzwi - mój ulubiony paczkonosz przynosi mi moje zamówienie - bardzo się cieszę, nie spodziewałam się przed Świętami. Na razie odkładam - są inne sprawy na głowie.

Przygotowania trwają, barszcz się gotuje, kręgosłup łupie, mąż wraca z pracy.
Wieczerzamy.
W siódemkę.
Młody pokaszluje, pęta mu się jakieś trzydzieści siedem z kreskami.
Rolę Rozdawacza Podarków odgrywa koncertowo.
Wśród góry prezentów pod choinką brakuje jednego.
- Byłaś niegrzeczna? - pyta młody. - Dlaczego nic nie dostałaś???
Smutnieję.
Mój Gwiazdor czerwienieje i wybiega z domu do domu.
(kontekst: od bardzo wielu lat Gwiazdorem byłam ja, dla wszystkich).
Dostaję swój prezent, zapakowany w pierwszą z brzegu torebkę zaadresowaną nie-do-mnie.
Daję radę.

Około 22.00 wracamy do siebie.
- Przykro Ci? - pyta Gwiazdor.
- No przykro - mówię.
Idę do mojej kryjówki.
Odpalam tableta, włażę na palmę.
Słucham odcinka "Schrzanione święta".
Wracam do Gwiazdora.
Niepocieszonego pocieszam, przytulam, całuję.
Jemu jest bardziej przykro niż mnie. A ja nie schrzanię tych Świąt. Nie ma mowy.

2. Pierwszy Dzień Świąt

Kręgosłup - prawie apogeum. Odpalam przeciwbólaki, robię swoje, pakujemy się, idziemy na śniadanie. W kominku u dzieci już napalone, w sumie niepotrzebnie. Młody ma pod 40 stopni Celsjusza, ogrzałby chyba całą chałupę. Rano pojechał z rodzicami na SOR, dostał antybiotyk (bez sensu, widać czarno na białym, że to grypa), dobrze, że lekarz go widział i dobrze, że rano. Po śniadaniu rodzice młodego idą na Mszę, ja zostaję z dzieckiem, mąż się szykuje do wyjazdu. Dziecka nie ma - nie ma. Oddycha z trudem, leży plackiem, czasem się budzi i coś wypije. Na własne oczy oglądam żywe srebro - półżywe...
Robię okłady, wietrzę rozgrzaną chałupę, podaję panadole. Młody buzuje cały czas, na szczęście przytomności nie traci.Do końca dnia nic się nie zmienia.
A o 14.00 przyjeżdża full wypas gości, mamy się spotkać u rodziców, na szczęście to sami swoi, więc nie ma mocnych - dobrze musi być.
Zabierają mnie spod domu, półleżę obłożona poduchami, głupio mi, bo jeszcze i mnie się obsługuje.
Nie nawykłam.

Mąż w trasie do rodziny swojej, jak się ma niemłodych rodziców to trzeba, bardzo trzeba, mnie dowożą na wieczorną Mszę, około 19.00 ląduję w domu, jeszcze mój pies i moje pchły i wreszcie mogę odpocząć.
Czuję ulgę.
Leżę, czytam, słucham, modlę się, dziergam.
Zasypiam...

3. Drugi Dzień Świąt

- Mamooo, przyjdziesz na śniadanie? - słyszę w słuchawce.
(spokoju, spokoju, ciszy, poproszę...)
- Przyjdę, przyjdę - odpowiadam.
Idę.
Jemy, gadamy.
Młody już całkiem trzeźwy - 38,5 to nie gorączka, no wcale:)
Myślę o moich rodzicach. Widzieliśmy się wczoraj. Nie wyglądali dobrze. Zmęczeni, bardzo niemłodzi już ludzie...
Około 14.00 zabieram moje pchły i moje dziergadło i w kopnym śniegu przedzieramy się do nich. Bo nie wiem, czy następne Święta, no nie wiem.
Pyralgina sprint odczula mię bólowo,  siedzimy, dziergamy, mierzę moje ponczo co je mam dostać od Mamy (ha - miód malina, przynajmniej dla mnie!:)
Mama robi końcowe okrążenia, tato gada, słuchamy, pytam o rodzinne historie, muszę je kiedyś nagrać, muszę. Odkąd jestem mama kaszle. Ciężko, dudniąco. Mało mówi. Jestem z nimi około czterech godzin. Zbieram się. Mama podnosi głowę znad drutów, zdejmuje okulary. Oczy ma jak królik. Na moja prośbę mierzy temperaturę. Jest 37,5, to nic, dziecko, to nic.
Wracam do siebie.
Robię to samo, co Pierwszego Dnia Świąt.
Zasypiam.

4. Dzisiaj

Młody już bez gorączki.
Mama - 39 stopni... na razie mam nie przychodzić, dają radę, Tato dzwoni regularnie. Obiad sobie odgrzeje. Monitoruję. Jakby co mam 10 minut na piechotę. Przylecę.
... kto następny???
Mam lekkiego pietra. Tyle mam jeszcze pracy w pracy - w poniedziałek i wtorek - to koniec roku, nikt niczego za mnie nie zrobi, muszę w pracy być.

Póki co cieszę się ciszą.
Samoobsługowe ogrzewanie robi mi ciepełko, choć na zewnątrz minus siedem.
Zwinięta sznaucerska kulka podsypia - naszalała się w ostatnie dni do imentu.
Kręgosłupowi zapodałam ponad 2 km nordikowania - nie ma, że boli. Dość gadania, pora się brać i powalczyć. No to się wzięłam. Mała ta trasa, wiem, ale od czegoś trzeba zacząć.
Piję herbatę z miodem, cytryną i imbirem - uzależniłam się, kto siedział na palmie ten wie:)
Jeszcze niespiesznie ogarnę domową kuwetę, ale wcześniej to ja sobie porządnie podziergam. Może jeden kwadracik, a może ruszę z projektem "malabrigo Arroyo"? Mam do zrobienia coś dla kogoś, kogo bardzo kocham:)
I już będę mogła czekać na mój-ci-onego, już dzisiaj wróci.
Nareszcie się przytulę...!

P.S. Czy to były wesołe święta? Nie.
A czy dobre? Tak!
A kto dotrwał do końca ten bohater:)))

środa, 24 grudnia 2014

Moje najpiękniejsze święta.

Jest rok... nie pamiętam.
Kilka lat temu.
Wigilia.
Świętujemy u mnie, świętujemy wyjątkowo radośnie, tak jakoś.
Rodzice wychodzą około 22.00, jadą swoim samochodem do domu.
Pół godziny po ich wyjściu dostaję wiadomość, że Tatę zabrała karetka.
Serce.
Zagrożenie życia.

Lecę do szpitala, wpuszczają mnie na SOR.
Pikają monitory.
Nie jest dobrze, ale nie panikuję, znamy ten stan.

Wracam do domu, krótko śpię, przygotowuję poranne świąteczne śniadanie i biegnę do szpitala.
Znów udaje mi się dostać na SOR.
Jestem z Ojcem.
Pogodny, oswojony z cierpieniem twardziel nie boi się.
Spędzam z Nim cały dzień, a jednocześnie podglądam Święta na oddziale.
Przyjeżdżają kolejni pacjenci.
Pielęgniarki i lekarze mają pełne ręce roboty.

Inny świat... Jest ciasto i choinka, ale... jest zupełnie inaczej.
Tu nie ma magii świąt.
Tu jest samo życie... albo i tego życia koniec.
Na łóżku obok ktoś umiera...

Serce Ojca powoli uspokaja się.
Zagrożenie życia mija.
Rodzina dowozi mi jedzenie, Tato póki co żywi się kroplówką.
Wieczorem wracam do domu.
Na drugi dzień wraca do domu Tato.

Czułam pokój i ogromne poczucie sensu.
Tato choruje od lat, może odejść w każdej chwili, mamy taką świadomość.
Do dziś mam w sercu tamte emocje.
I przekonanie,  że to był dla nas bardzo dobry czas...

Od jutrzejszego wieczoru świętujemy Narodzenie Boga.
Nie życzę Wam Wesołych Świąt.
Życzę Wam Świąt dobrych, nawet, jeśli będą trudne.
Świąt pełnych sensu, najgłębszego sensu.
Pełnych Miłości.
A jeśli będą one jeszcze cudownie radosne, wesołe - będzie wspaniale!

Ściskam wszystkich najcieplej,  jak umiem:***
A komuś, kogo bardzo kocham, a kogo kolejny rok przy naszym stole nie będzie dedykuję jak zwykle " Kolędę dla nieobecnych".

Może jeszcze... może kiedyś...?
Nadzieja umiera ostatnia:)

wtorek, 23 grudnia 2014

Do kwadratu:)

Nuuudna jestem.
Z braku czasu złapałam za włóczkę i lecę z następnymi, nowymi kwadratami - będzie następna narzuta:)
(poprzednią niedługo pokażę, czeka ją jeszcze tylko pranie, blokowanie i nitkowciąganie).
Zdjęcia oczywiście wiadomo-jakie - wszędzie buro, szaro, na szczęście każdy ma tak samo:p



Zbliżonko - i wielkie zdziwko, bo kolory prawdziwne:



Czytanie lekko nieostre, trochę niedbałe to zdjęcie, ale ojtam, muszę przeżyć. Książka przeciekawa, podczytuję ją, bo zawiera mnóstwo informacji i nie da się ciurkiem, napisana kapitalnie. Podpatrzona u kogoś w sieci (znaczy ktoś pokazał, że czyta):


I moje psie szczęście w swojej "sukieneczce", szczęście "walnięte" na podłodze w pokoiku pani, odpoczywające, nażarte, już po rekonwalescencji, mój ulubiony, słodki widok:


Dziś jeszcze pracuję, mam nawet ze sobą siedmioletni załącznik, biedni są w tym roku rodzice tych dzieci, które jeszcze z racji młodego wieku nie mogą zostać same w domu. "Załącznik" radzi sobie świetnie, ja pracuję - dajemy radę.  Wiem niestety, że nie każdy tak ma.

Serdeczności wszystkim - jutro będzie jeszcze krótki wpis wigilijno - świąteczny. Moje święta zapowiadają się spokojne i rodzinne, jeszcze siedzę na langustowej palmie, dusza odkurzona i wysprzątana (ach, dużo by pisać, to moje tegoroczne największe szczęście), klują się cudne plany sylwestrowe - jest dobrze:)

sobota, 20 grudnia 2014

Ja to mam dobrze:)

Choć jutro miałam jechać do ciepłych wód, cobym mogła odreagować ubiegły pracowy tydzień (mąż kazał:) i kręgowy słup odciążyć...
Choć nie pojadę, bo mię kilka kresek Celsjusza telepie i ogranicza...
To i tak mam dobrze:)

Moja córcia kolejny rok zarządza całymi świętami, ja mam tylko wyznaczone zadania (hurra!) - barszcz, karp, makiełki, ciacho i trzy sałatki:).
Sprzątania nie mam, wszak chałupa po kapitalce,  wystarczy tylko przetrzeć meble, odkurzyć podłogi i je powycierać:)
Choinki w tym roku nie ubieram, kupiłam dwie duże piękne gałązki, wsadziłam do wazonów, obwiesiłam bombkami,  jest super.
Prezenty kupione.
Chleb się upiecze.

Pies biega i bawi się piłeczką.
Czeka na kolację, którą właśnie mu gotuję.
Gotuję psinie posiłki na cały tydzień,  zamrażam małe porcje i mam później z głowy.

Odpoczywam psychicznie,  bardzo.
Spokojny dom, jeszcze w miarę zdrowy pies, sens życia - ten najważniejszy - a wieczorem palma. Wczoraj palma mnie wkurzyła,  ale tak dużo z niej biorę, że i tak tam wrócę:)
I jeszcze niespiesznie dzierganki.
Mój świat, mój czas zwalnia.
Nareszcie.
Bardzo tego potrzebuję.

A w necie cisza taka...
Pewnie wszyscy zapracowani wielce.
Serdeczności Wam, kochani:)

czwartek, 18 grudnia 2014

Nekrolog.

Dnia... grudnia 2014 roku odeszła.
W wieku lat 95.
Moja Pani Doktor, która 21 lat temu jednym mocnym zdaniem rozpoczęła proces ratowania mojego życia.
Szanse miałam nikłe.
Walczyła o mnie.
Wprowadziła na właściwą orbitę.
Nauczyła walczyć o siebie.

Była doktor doktor.
Znaczy doktor nauk.
Miała jedną podstawową mądrość: w życiu trzeba mieć przynajmniej dwa zawody.
Jeden intelektualny.
Drugi praktyczny, zwyczajny.
Umiała szyć.
W czasie II wojny światowej to właśnie szycie było jej źródłem utrzymania, bo jej medyczna specjalność w tym czasie nijak nie była przydatna.

Dawno jej nie widziałam, ale pamiętam ją doskonale.
A to, co mi powiedziała będzie mi towarzyszyć do końca życia.
Kiedy to usłyszałam miałam ochotę ją sprać. Albo porządnie napyszczyć.
Szczęśliwie zmilczałam.
Po jakimś czasie z niechęcią przyznałam jej rację.
Dziś czuję wielką wdzięczność.
Wszak dzięki niej żyję...

środa, 17 grudnia 2014

Znów środa:)

Zatem - do Maknety:)

Kiedy żył teść co roku wysyłał nam świąteczne kartki i wymagał stanowczo tego samego. A w nas był bunt, a nam się kartek słać nie chciało. Mąż czasem wysyłał "dla świętego spokoju".
Teść zmarł. Kilka miesięcy po jego śmierci znalazłam w domu  napisaną jego drżącą ręką ostatnią chyba kartkę. Rozryczałam się. Ta kartka była niczym relikwia...

Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że kiedy odejdzie Mama będzie mi jej w szczególny sposób brakować. Ojca też. Nie będę się wdawać w szczegóły. Rodzice żyją, mają się różnie, a póki co - dobrze. Pomyślałam, polazłam kiedyś do Mamy i powiedziałam: - Zrób mi skarpetki.
Mam zdębiała.
- Przecież sama umiesz zrobić, po co ja mam Ci robić?
- A po to, żebym się miała do czego przytulić, jak Ciebie już nie będzie.
(nie gorszcie się, o pewnych sprawach rozmawiamy szczerze i otwarcie, brak milczenia w temacie śmierci jest dla nas błogosławieństwem).
Kupiłam cztery rodzaje włóczki.
Czekałam długo, bo Mama różnie się czuła.
Ale w końcu mam - cztery pary ślicznie zrobionych, z miłością udzierganych skarpetek.
Nie, nie noszę ich.
Miziam:) 


Niech mi będzie wybaczone, że pokazuję nie swój udzierg, ale bardzo chciałam tymi szczególnymi skarpetkami na blogu się podzielić.



Kolory w 90% wiernie oddane, fociłam w miejscu do którego się przyznać nie mogę, ale tylko tam było dobre dzienne światło:)



Tak sobie leżą u mnie w pokoju, patrzymy na siebie, cieszą moje oczy, czekają na premierę. Może w jakiś świąteczny dzień dziergając na sofie którąś parę sobie założę?



Włóczka skarpetkowa regia, druty 2,5, pięta wzmocniona, wykonanie cud-miód-malina. Mama uwielbia dziergać skarpetki:)



Tu jeszcze detal:


W trakcie dziergania przez Mamę powyższych cudności któregoś dnia dostałam od niej telefon:
- Dziecko, ale jak ty się będziesz przytulać do SKARPETEK???
- To zrób mi ponczo! - walnęłam.
- Ty jesteś od poncz! - powiedziała Mama.

Za jakiś czas zostałam poproszona o wybranie włóczki. Usłyszałam, że cena nie gra roli, a ona bardzo chce mi to ponczo zrobić.
Wybrałam malabrigo arroyo.
Mama nie wystraszyła się ceny:)
I teraz dzierga mi ponczo - nie wiem jak rzeczone wygląda, bo mi skubana pokazać nie chce. Kolor wełny znam, ogólny zarys co i jak podałam - ma mi wystarczyć.
No i wystarcza:)

Czekam więc, spokojnie, bez niecierpliwości.
Czekam na moją kolejną relikwię.
Po Tacie relikwię już mam.
Zrobiony własnoręcznie, kilkanaście lat temu, sporej wielkości żłóbek.
Nie oddam, nikomu nie oddam, co najwyżej zapiszę w spadku po śmierci!
Jakże ogromne może być znaczenie rękodzieła, jaki może mieć wymiar...
Potrzeba było lat, bym umiała to docenić.

Czytanie... nie czytam. Wybaczcie.
Nie mam ostatnio siły.
Dużo śpię - taka byłam dzielna jeśli chodzi o psicę, ale organizm upomniał się o swoje.
Często kładę się już o 20.00.
Ale ja bez czytania nie umiem, więc prędzej czy później do niego wrócę:)
Serdecznie ściskam środowych Makneciarzy - mam ochotę stworzyć u siebie bazę linków i nazwać ją "Banda Maknety":)
... obrazi się ktoś...???:)

wtorek, 16 grudnia 2014

Odkąd wróciłam z pracy

cały czas jest w ruchu.
Domaga się nieustannie.
Uwagi, zabawy, jedzenia, głaskania.
Poszczekuje znacząco, jeśli jej "nie dostrzegam".
Orzechowe oczy błyszczą.

Przynosi ulubioną niebieską piszczącą piłeczkę.
Domaga się rzucania, przynosi ją na komendę.
Po czym popiskuje,  jakby niańczyła własne dziecko.

Podskakuje. Wykonuje z chęcią komendy, które zna od lat.
Rana się zagoiła, choć kiecuszkę pooperacyjną jeszcze nosi i jeszcze nosić będzie.
Mokro jest i błotniście,  nie chcę zakażenia.

Kiedy się zmęczy siada mi na nogach, na kapciach. 
Tak robiła,  gdy była malutka...
A później kładzie się, rozwala na całą psią długość. 
Blisko mnie.
Wzdycha głęboko.
I przysypia na małą chwilkę, by znów wrócić do zaczepek,  do zabawy.

Już nie pamiętałam jej takiej...
Przed operacją około pół roku nie miała ochoty na zabawę, na spacery.
Myślałam, że to psia starość.
A ona była bardzo chora...

Cieszymy się. Bawimy. Wygłupiamy. 
Jutro kupię jej jakieś śmieszne zabawki, żeby miała rozrywkę.
Za chwilę idziemy na wieczorny spacer.

Kocham ją.
Mojego pierwszego... i ostatniego psa.
Moją brodatą mordę.
Moją sznaucurkę, pieprz i sól...

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Będę pisać.

O psie:)
Może ktoś ma już dość tematu.
Może nie może już tego czytać.
Wybaczcie.
Dla mnie to ważne, chcę pamiętać każdą chwilę.

Rano śniadanie. Pożarte.
Później my z mężem do pracy.
Po pracy psi obiad, ciepły, gotowany.
Pochłonięty:)

Poobiednia krótka psia drzemka.
A później zabawa ulubioną piłeczką.
Zaczepianie bez końca, rozradowany psi pysk.
Zero popołudniowego snu.

Około 18.00 czterdziestominutowy spacer.
Pierwszy taki długi po operacji.
Potrzeby załatwione.
Motocykliści (pies na smyczy, na smyczy!) obszczekani.
To ona mnie ciągnęła, nie ja ją.
Pierwszy tak cudny, wesoły spacer od... czerwca?
Silna. Silna. Piekielnie silna...

Powrót do domu.
Padamy, śpimy? Ależ skąd!
Jedzonko, psze pani, jedzonko - i życie, życie na gorąco - wąchanie, mizianie, zaczepianie.
Zatem kolacja za chwilkę.
Mięsko z warzywami i ryżem, jedzone z ręki, coby sznaucerska broda się nie uświniła.

Tak jest DZIŚ.
Planujemy krótko - święta, Sylwester, oczywiście nie zostawimy jej nikomu.
Niesamowite jest to, że śmiertelnie chory pies wygląda na kompletnie zdrowego...

Dziś jest dobrze, pogodnie, radośnie.
Dziś cieszę się jej dobrym apetytem, świetnym samopoczuciem.
A jutro?
Się zobaczy.
Jutro... będzie jutro:)
A ja na pewno codziennie nie będę pisać o psie:)))

niedziela, 14 grudnia 2014

To nic nie da.


To naprawdę nie pomoże:
  1. Racjonalizacja emocji.
  2. Myślenie, że sobie poradzę, no przecież.
  3. Wstrzymywanie łez, bo to przecież tylko pies, no jak to...
  4. Udawanie, że nic się nie dzieje.
  5. Myślenie, że inni mają gorzej.
Nie.
To MÓJ ból.
MÓJ pies.
To MOJE życie i moja wrażliwość.

Przeryczałam dziś prawie cały dzień, momentami wręcz histerycznie. 
Męża uprzedziłam,  żeby się nie martwił.
Ja potrzebowałam samotności i psiny przy boku i łez, on średnio to pojmował, ale przyzwolenie dał stuprocentowe i perfekcyjnie zajął się sobą.
Od czasu do czasu lazłam do niego tonąc na chwilę w otwartych kochających ramionach.
Po czym wracałam ryczeć albo spać.

Zadzwoniła Vi. 
Ona rozumiała mnie kapitalnie.
To niesamowite, to nie do pojęcia...
Późnym popołudniem zadzwoniłam do mamy.
Że dziś nie przyjdę, że nie mam siły.
Gadałyśmy konspiracyjnie,  bo tato psy średnio.
Zrozumiała mnie. Nie miała oczekiwań. Zostań w domu, dojdź do siebie, ja Cię rozumiem, damy sobie radę.
Ulżyło mi.

Rozmowa z Vi,  otwarte ramiona męża i rozmowa z mamą wyciągnęły mnie z wyra.
Ufarbowałam łeb, uczesałam się i poszłam na spotkanie z Najwyższym.
Po Languście źle znoszę lokalne homilie,  ale nie to jest przecież najważniejsze.

Czuję, że pierwszy rzut cierpienia mam za sobą.
Jak się pogoda poprawi zaczniemy chodzić na spacery - tak długie, jak tylko psina da radę.
Odetchnęłam,  odprężyłam się.
Nakarmiłam żarłoka,  lekarz powiedział, żeby nie żałować, bo ma sporo do odrobienia.
Będziemy żyć do końca:)

P.S. Bardzo Wam dziękuję za każde słowo.
Wszystkie są bezcenne.
Doświadczam nowej dla mnie sytuacji.
Bardzo, bardzo mi pomagacie. 
Dziękuję!

sobota, 13 grudnia 2014

Będziemy żyć do końca.

Pies od rana rozbawiony,  szalejący,  nienażarty.
Morda mu się śmieje, podskakuje radośnie, tym radośniej,  że czuje nadchodzący spacer.
Wyprowadzam gadzinę,  pakuję do auta, jedziemy.
W poczekalni zachowuje się, jakby miała ADHD.

Lekarz prosi nas do środka.
Patrzy na psa i uśmiecha się widząc,  w jakiej jest formie.
Później patrzy na mnie.
I już się nie uśmiecha.

Mięsak wrzecionowatokomórkowy , złośliwy nowotwór mezenchymalny,  który może dawać nawroty i przerzuty.
A ja zapomniałam.
Że wynik histopatu może być albo dobry, albo zły.
Albo bardzo zły, jak ten, który dostaliśmy...

Mąż kładzie psa na stole, przewracamy zwierzynę na bok.
Zagoiło się pięknie, lekarz ściąga szwy,  psica się broni, silna jest.
Łzy lecą mi jak grochy. Bierze mnie łkanie,  ale muszę się trzymać.

Zabieg się kończy, mąż wyprowadza psa.
Ryczę i pytam, czy mógł być błąd w badaniu.
Nie. Badania były robione w Monachium, lekarz z tym laboratorium współpracuje.
Pytam, ile mamy czasu.
Trzy miesiące,  góra pół roku.

Mówię, że nie chcę już żadnych operacji.
Że chcę się nią nacieszyć, dać się wyszaleć, wygłaskać za wszystkie czasy.
Zabezpieczyć bólowo.
I pozwolić odejść, kiedy przyjdzie czas.

To najlepsze, co można zrobić, mówi lekarz. Nie chciałem tego mówić bo ludzie różnie to znoszą, czasem chcą, żebym był cudotwórcą.
Proszę się nią nacieszyć.
Proszę być ze mną w kontakcie.
A kiedy przyjdzie czas przyjadę do pani.
Zaśnie na zawsze u pani na rękach, jeśli tylko pani będzie chciała...

Będę chciała.
I będziemy żyć do końca, żyć najradośniej, żyć tak, jak tylko jej zdrowie na to pozwoli.

Oczywiście, że ryczę. Oczy mam jak królik. A później się śmieję, całuję kosmatą mordę i zaglądam w orzechowe oczy. I przemycam ulubiony smakołyk. Już nie muszę uważać na dietę.

Będziemy żyć do końca.
Chustka nas tego nauczyła.
Wybacz Asiu, że ja to do psa przykładam,  ale wiem, że nie miałabyś mi tego za złe. Tak bardzo kochałaś Viledę,  pamiętam.

To idę.
Miziać,  spacerować,  piec pasztety (i niby przypadkiem podrzucać piesku co lepsze kawałki), śmiać się i ryczeć do imentu, jeśli mnie najdzie.

czwartek, 11 grudnia 2014

Ostatnio przesadzam.

Jak nie pisałam to chyba z 8 miesięcy (no okazjonalne wpisy były no i remont, remont był), jak znowu piszę - to kilka postów tygodniowo. Jestem niezrównoważona:)

Dzisiejszy post sponsoruje Emka - chce przepis na karpia to jej (i wszystkim innym) go napiszę, a co. Tym bardziej, że prosty jak konstrukcja cepa, a jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Wcinam w Wigilię z wielkim mlaskiem:)


(fotka z internetów)

Sprawiam zwierzę wcześniej, dużo wcześniej, dzielę na porcje (dzwonka) i mrożę. Najczęściej dwie - trzy spore sztuki. Wrzucam do stosownego wora i zamrażarki. Se leży i czeka do wigilii Wigilii:)

Będziemy potrzebować:
1. Kilka dorodnych cebul
2. Masełko (z lodówki)
3. Sól
4. Odrobinę oleju

Nie używam w domu żadnych, ale to żadnych gotowych przypraw, cały czas się uczę dosmaczać potrawy naturalnie, ziołami i idzie mi to coraz lepiej. A czasem już nawet bardzo dobrze:)

Wieczorem, w przeddzień wigilii Wigilii wyciągam poporcjowanego karpia. Potrzebuje około doby, coby się do końca rozmrozić. W wigiię Wigilii jeszcze raz go płuczę (wydziela się jakaś kleista maź, pozbywam się jej płucząc dzwonka). Solę tak, jak lubię, dokładnie - zewnątrz i wewnątrz.
Cebulę kroję w półkrążki - nie wysilam się, mogą być grube.
Dalej robię tak: biorę sporą michę, układam na dno kilka półkrążków cebuli. Na to jedna warstwa karpia. I dalej to samo - kilka półkrążków cebuli (może być dużo) i znów jedna warstwa karpia. Chodzi o to, żeby cały karp miał kontakt z cebulą:)

Jak już się produkty skończą michę szczelnie przykrywam i ładuję przynajmniej na dobę do lodówki. Zaczyna się proces maceracji i przenikania przypraw:)
W dniu Wigilii, godzinkę przed kolacją dużą blachę lekko smaruję olejem. Układam na niej obok siebie (pojedynczą warstwą) dzwonka karpia razem z cebulą - cebulę układam na wierzchu. Na każde dzwonko kładę kawałek masełka. Rozgrzewam piekarnik do 160 stopni, wkładam blachę do środka i trzymam tam około 40 minut.
Karp się piecze. 
Cebula się rumieni.
Masełko się roztapia.

Kiedy pieczenie się zakończy najczęściej ładuję karpia razem z blachą na wigilijny stół - żeby był gorący. Chętni szybciorem sobie nakładają, blachę ponownie wstawiam do piekarnika, dokładki wtedy też są ciepłe:)

I to by było na tyle.
Prościzna - łatwizna, a smakuje obłędnie! I nie capi nijakim błockiem czy innym mułem. Nic a nic!
Smacznego:)

P.S. Gdyby ktoś miał jakiś ciekawy przepis to ja chętnie, piszcie! Ten jest mój autorski, wszelkie prawa zastrzeżone:)))

środa, 10 grudnia 2014

WDiC u Maknety:)

Publikuję już teraz, a jak Madzia udostępni link to się podłączę:)

1. Dzierganie:

Przy obecnym świetle nijak mi się nie udają dobre zdjęcia - tym bardziej, że są "wnętrzarskie". Jakby nie patrzeć lampa robi swoje i choć obróbką w gimpie próbuję kolory doprowadzić do jakiegoś ładu nie zawsze się to udaje. Najbardziej wiarygodne barwy to te z pierwszego zdjęcia:


A co to jest? "Kocyk" do przykrycia sporego laptopa:) Mąż nie cierpi, jak urządzenia elektroniczne mu się kurzą i przykrywał lapka paskudnym (w moim pojęciu) ręczniczkiem. No to mu dziergnęłam kocyk. Wymiary - 60 x 40 cm.
Brzegi obrobiłam kilkoma rzędami półsłupków w jaśniejszych odcieniach, wcześniej użytych w kocyku. Półsłupki wzięły dzianinę w ryzy, kąpiel i blokowanie ładnie ją ułożyły, jest ok.



W planach mam jeszcze podszycie kocyka cienkim polarem - za namową Antoniny kupiłam takowy w Jysku, jest to prawie biały, bardzo cieniutki i bardzo duży koc, kosztował jedyne 9 zł z malutkim okładem. Przypuszczam, że wystarczy mi go jeszcze do podszycia beżowo - brązowej narzuty.



Reasumując - mała rzecz, prosty drobiazg, a cieszy, bo udatny wielce:) Mąż też zadowolony.

Technicznie:
Włóczka - rozetti first class;
Szydełko - do kwadratów - nr 4, do półsłupków - nr 3.
Czas realizacji - około tygodnia, uwierzycie???
Taka pierdułka, a tyle zajęła mi czasu:)))

2. Czytanie.

Tym razem słuchanie - e-boki też się liczą, choć to nie e-booka słucham.
Słucham tego: langustanapalmie - plaster miodu.
Dziergam i słucham.
Zasłuchuję się.
Odtwarzam na nowo te fragmenty, które mnie gdzieś tam mocno poruszyły.
I z godziny na godzinę czuję, jak odżywam:)

Oczywiście do skandynawskich kryminałów, do medycznych i prawniczych thrillerów oraz książek życiem pisanych też wrócę - ale póki co siedzę na palmie:)))

P.S. Psinka dobrze. Bardzo dobrze. W sobotę ściągamy szwy:)

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Miodzio:)

Guacamole.
Awokado (dojrzałe, to ważne!), limonka, pomidorki koktajlowe, cebulka w kosteczkę,  ząbek czosnku, sól, pieprz.
Awokado rozdusić widelcem.
Resztę pokroić, z połowy limonki wycisnąć sok, czosnek zetrzeć na drobnej tarce.
Wymerdać.
Zwykle jadam samo.
Dziś wzięło mię na maślane grzanki, dwie nieduże,  z razowego chleba.
Mniam!
Jestem już po obiedzie i po kolacji:)))

W gronie "głupich" czuję się fantastycznie - cóż za doborowe towarzystwo!
Dziękuję ciepło za każdy wpis ☺
Pieska czuje się świetnie, hasa niczym szczeniak, przytyła i żarcia ciągle jej mało, racjonować muszę :)

Wieczorami bywam u langusty.
Znaczy się na palmie,  znaczy palma mi odbiła☺☺☺.
Znaczy tu:
langustanapalmie.pl - plaster-miodu
No i cóż - polecam wszystkim,  bez wyjątku.
Byle od początku - znaczy zaległości trza nadrobić.
Warto, jak bum cyk cyk!
Na fb w temacie też warto zajrzeć.

Serdeczności wszystkim :***

Edit 19.45:

rekolekcje, które rozwaliły serwery :)

piątek, 5 grudnia 2014

Głupia

Sąsiedzi,  mój rocznik. Moi "ulubieni".
- A co ten pies ma na sobie? - w głosie i uśmiechu sąsiada paskudna prześmiewcza ironia.
- Fartuszek pooperacyjny - odpowiadam z uśmiechem.
- Operację miała? Oj, to kupa kasy, sąsiadko! - mówi sąsiadowa żona. - Moja kuzynka ratowała psa, dwie stówy dała, pies i tak poszedł do piachu po dwóch tygodniach. A ty ile dałaś za operację???
Uśmiecham się i milczę. Wiem, z kim mam do czynienia. Milczę spokojnie i lekko.
- Z tysiąc, jak nic! - mówi sąsiad. - Zresztą wy śpicie na kasie, taaaaki remont i jeszcze operacja psa, nononooooo...???
- Sąsiad, no coś ty, pięć koła! - odpowiadam, znów z uśmiechem.
(za uśmiechem kryje się myśl: nie dowiesz się, nie dowiesz choćbyś pękł; miałbyś materiał na ploty na następnych kilka miesięcy).
- Ja bym uśpił, bez dwóch zdań - mówi sąsiad.
Nie walczę. Mądrością jest wybrać właściwą taktykę i strategię.  Dość się od tych ludzi w swoim czasie nacierpieliśmy. Dziś, zdystansowani i asertywni ich opinie mamy głęboko w poważaniu. Nota bene sąsiedzi kilkakrotnie majętniejsi od nas. Wiemy to od nich. Ale nam to nie robi, no nijak:)))
Oddałam się zepsem i z wdziękiem:)

Koleżanka z pracy. Dobry, zwyczajny człowiek. Bliska mi istota. Lat trzydzieści z niewielkim okładem. Jej jednej (spoza rodziny) zdradzam,  ile kosztowała operacja psa. A nie była to bajońska kwota, serio!
- No wiesz! W życiu bym tyle nie dała, uśpiłabym, na bank! A w ogóle to wiesz, no wiesz, znajomych kot wpadł pod auto, zwykły dachowiec,  czujesz? I oni tego dachowca na sygnale do Wrocławia, i pięć koła za operację, no nieee,  no dla mnie to jest chore. Co za głupi ludzie... I kot po jakimś czasie poszedł do piachu, no nie, co za głupota, no ja nie rozumiem...

Takich sytuacji mam więcej, bo ja lubię z ludźmi o życiu rozmawiać.
Lubię mówić,  lubię też słuchać.
Byle nie o pieniądzach - o tych tylko z przyjaciółmi i jeśli rzeczywiście jest potrzeba.
Niezmiennie i niezmiernie mnie jednak dziwi włażenie w czyjeś życie bez wejścia w jego buty.
Nawet się nie wkurzyłam.
Jeno zamyśliłam i zadziwiłam...

Jestem głupia:)
A moja głupota patrzy na mnie rozpromienionymi,  orzechowymi oczami.
Moja głupota je jak smok, pije jak szalona, chodzi w granatowo - niebieskim fartuszku, zdrowieje w ekspresowym tempie,  jest szczęśliwa.
Jeszcze trzy lata temu nie podołałabym finansowo kosztom operacji, badań, leków. DZIŚ jestem w stanie. Za czas jakiś znowu mogę nie być. Takie życie. Ja je rozumiem.

Nie rozumiem tylko, co kogo obchodzi mój pies i moje pchły, moje decyzje i moje wybory. Nie cierpię zaglądania do cudzego portfela.
Kiedy w swoim czasie brakowało mi na chleb i na masełko nikt z sąsiadów niczym się nie interesował... I nie pytał, jak daję radę...

Cecha polska?
Cecha po prostu ludzka???
Nie czaję bazy, nie kumam czaczy.
Ja tam się cieszę,  jak inni mają dobrze.
Smucę i organizuję pomoc, jak mają źle.
To taka prosta logika...

I po ludzku kocham te moje orzechowe, cudne psie oczy.
Ten złodziejski (jeśli chodzi o wyżerkę) instynkt (zostaw na stole kanapkę, na chwilkę wyjdź z pomieszczenia, jak wrócisz już jej nie będzie, orzechowe oczy będą mówić: - Jaaaa?  Mnie tu nie było!:)))
To nielegalnie wygrzane miejsce na kanapie i te oczy Shreka kiedy pytam:
- No gdzie znowu wlazłaś,  małpo jedna? I kto Ci pozwolił??? (oczywiście kiedy jest zdrowa, na razie nigdzie wskakiwać jej nie wolno).

Głupia.
Dla tych orzechowych oczu proszę bardzo - mogę być głupia!

środa, 3 grudnia 2014

WDiC, czyli spotkanie u Maknety:)

W ubiegłym tygodniu nie udało mi się dołączyć do dziergających i czytających, psia operacja i opieka nad rekonwalescentką zdominowały cały mój czas i zdominowały też blogowe zapiski. Ale dzisiaj już jestem, nie chcę, żeby mi to bycie w Maknetowej kawiarence umykało, bo to fajne miejsce:)



Narzuta w odcieniach beżobrązów, którą pokazywałam ostatnio idzie na moment w odstawkę (a jestem już blisko końca). Zabrałam się za coś nowego. Kolejny udzierg znów jest z babcinych kwadratów:) Chcę zrobić przyjemność mikołajkową mężowi i wymyśliłam coś dla niego - coś niewielkiego, co będzie mu z pewnością przydatne i co ucieszy go kolorystycznie. A ponieważ Mikołaj jak co roku będzie chodził w noc z 5 na 6 grudnia to muszę się spieszyć:)

Pojedynczy kwadrat tym razem wygląda tak:


Jest duży - 18/18 cm, po praniu i i ułożeniu spodziewam się jeszcze niewielkiego powiększenia. Kwadratów gotowych mam już trzy - łączę je ze sobą w trakcie dziergania. Póki co wyglądają ździebko krzywo, ale jak je wszystkie połączę, obdziergam brzegi i jeszcze wypiorę to wszystko znajdzie się na swoim miejscu.


Razem kwadratów będzie sześć - czwarty już kończę, zostaną mi jeszcze dwa plus wykończeniówka.



Chciałabym jeszcze (to ważne dla przyszłego użytkownika) lewą stronę podszyć jakąś tkaniną - bawełną lub cieniutkim polarem, koniecznie w odcieniu którejś z kwadratowych zieleni. I tu mam gzyms - nie mam w domu takiej tkaniny i nie wiem, czy gdzieś w sieci znajdę i czy mi do piątku przyślą. Będę próbowała.

To dzierganie już mamy, a czytanie...?
Nie ukrywam, że w ubiegłym tygodniu w większości czytałam wszystko, czego się dokopałam w necie w kwestii choroby mojego psa. Sporo tego było i bardzo mi ta wiedza pomogła. Mam nadzieję, że choć nie jest to książka to jednak czytanie będzie mi dziś zaliczone:)
Jakby co mogę się wylegitymować stosownymi linkami:)))

P.S. Tak łączę kwadraty: (klikamy na link do bloga Alushki)
Ten sposób łączenia powoduje, że nie ma szwów, dzianina po wypraniu pięknie się układa i wygląda, jakby była robiona w jednym kawałku.
Serdecznie pozdrawiam wszystkich uczestników WDiC:)

wtorek, 2 grudnia 2014

Na wstępie

mojej dzisiejszej pisaniny informuję uprzejmie radośnie, że pieseńka ma się dobrze.
Je (upssss - żre!), pije i ponosi konsekwencje jedzenia i picia w postaci pewnych regularnych zachowań:)
Obszczekuje na spacerach kogo się da.
Dużo wypoczywa i śpi.
Pokornie pozwala zmieniać sobie opatrunek i spryskiwać ranę octaniseptem.
Nadal wynosimy ją i wnosimy - chodzenie po schodach jest dla niej niewskazane.
Nasze kręgosłupy płaczą:)
Jutro o 18.00 wizyta kontrolna.
Postaram się zdać raport.

O tej porze roku, w zatęchłym listopadzie lub jakimkolwiek innym początku jakiegoś grudnia mój organizm/żołądek od pewnego czasu domaga się ciepłych zup. Nie ukrywam - sporo czasu zajęło mi zrozumienie, o co memu żołądku/organizmu chodzi.
Na szczęście byłam pojęłam:)

Nauczyłam się gotować sycące, esencjonalne rosoły (kostek rosołowych i innych veget nijak nie uznaję, nie chcę albowiem jeść UMAMI), które stały się bazą do pewnych określonych zup. A zupełnym szczęśliwym trafem moja osobista fryzjerka - skądinąd młoda wiekiem osóbka - podpowiedziała mi, co z rzeczonymi zupami (i nie tylko) można zrobić.

Siedzę onegdaj na fotelu, moja-ci-fryzjerka obrabia mię włosy i opowiada, jak to co wieczór podaje rodzinie dwudaniowy obiad.
Pytam, jak to możliwe przy 12-godzinnym dniu pracy mieć co dzień dwa dania na stole.
Fryzjerka zdradza mi SEKRET.

Otóż - gdy gotuje jakąkolwiek zupę - zawsze gotuje jej dużo.
Część podaje na bieżący obiad, część pakuje w słoiki 0,9 - wlewa wrzątek, odwraca do góry nogami, a jak wystygnie pakuje do lodówki. Zassane słoiki spokojnie wytrzymują 2 do 3 miesięcy. W lodówce - to ważne!
Skoro zupa obiadowa robi się "sama", drugie danie nie jest już problemem.

Ten pomysł zaczyna mnie fascynować.
Przemyśliwuję temat.
Z mojego esencjonalnego rosołu zwyczajowo powstaje:
  1. rosół:)
  2. zupa krem (z dyni, pieczarek, zielonego groszku, brokułów etc.)
  3. jakakolwiek inna zupa (pomidorówka, ogórkowa, krupnik etc)
Nie ukrywam, że najczęściej są to zupy kremy.
Następnym więc rosołowym razem gotuję, miksuję, doprawiam - i pakuję do słoików.
Pomysł mojej fryzjerki sprawdza się znakomicie!
Z reguły po ugotowaniu dużego gara rosołu mam w zapasie 2 słoiki rosołu oraz 2 x 2 słoiki jakiejś zupy - krem, plus te same zupy w garach na bieżące spożycie. Wystarcza tego na 2 tygodnie - serio! Ponieważ zawsze jest obiadowa baza dorabia się do niej jakieś drugie danie - raz bardziej wyrafinowane, raz mniej. A jak Pani Domu totalnie brak sił (lub ma totalnego lenia ;p) to zawsze jest sycąca, gorąca zupa. Mówię wam - miodzio!

Dziś po pracy mąż dostał pomidorówkę i mięsne pierożki.
Kiedy on jadł ja nie czułam się głodna, więc zmiótł wszystko, co było.
Godzinkę temu jednak dopadł mnie spory głód.
To było klasyczne zupowe ssanie:)
Poleciałam do lodówki - a tam w słoikach zupa krem z dyni i rosół (ten drugi w słoiku niewielkim).
Odkorkowałam słoik.
Podgrzałam zawartość.
Ukręciłam lane kluseczki.
Ugotowałam - i pożarłam.
Ciepło mi w brzuszku:)

To brzuszkowe ciepełko jesienno - zimową porą jest bezcenne.
(nawet pieseńkę karmię ostatnio ciepłym jedzonkiem - myślę, że po operacji i o tej porze roku dobrze jej to zrobi).

Czemu o tym piszę? Żyję już długo na tym świecie, a o tak prostym sposobie nie wiedziałam (wiedziałam o długiej pasteryzacji, natomiast o tak krótkiej nie).
I może komuś z Was ten pomysł się przyda.
I może ktoś tak samo jak ja będzie miał lodówkowe zup zapasy, a później - w dowolnej chwili - będzie miał ciepło w brzuszku:)))