piątek, 30 stycznia 2015

Jeśli masz dość

to nie czytaj.
Ja MAM dość.
A piszę ku pamięci.

Rano lecę do kasy ZOZ-u. Pieniądze mam przeliczone.
Mówię, za co chcę zapłacić.
- A zlecenie pani ma? - pyta kasjerka.
- ????????!
- No zlecenie, bez zlecenia ja od pani pieniędzy nie przyjmę.
- Nikt mi nie powiedział o żadnym zleceniu, kazano zapłacić to płacę! I nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki pani pieniędzy nie przyjmie.
- Ale prooooszę sięęęę nie denerwoooować....
(jestem gotowa warczeć, krzyczeć, ale mam-się-nie-denerwować!)

Pani dzwoni do sekretariatu SOR-u.
Sekretarka biegiem przynosi zlecenie.
Gdyby zlecenia nie było transport by się nie odbył.
Dowiedziałam się o tym DZISIAJ.

Później paaaani dzwooooni jeeeeeszcze gdzieeeeś.
Ustala, jaki to transport - komercyjny czy sanitarny.
Kolejka za mną rośnie.
Komercyjny i sanitarny mają inny VAT.
Dyskusja o VAT się przeeeedłuuuużaaaa.
Na dopięcie tego tematu było - do cholery - dwa tygodnie!

Wreszcie płacę.
Podaję dane do faktury, dane córki chorej.
- Ale proszę paniąąąą, KP jest na panią x (chorą), faktura też musi być na nią!
- A kto panią prosił, żeby KP było na chorą??? Chora nie chodzi, nie mogła sama za siebie zapłacić!
- A ja fakturę muszę wystawić na tego, kto zapłacił, nie mogę na kogoś innego.

Wiem, że to bzdura.
Bzdura do kwadratu.
Ale nie mam już sił. Odpuszczam.
Chora po udarze, leżąca i niechodząca dziś około 9.00 zapłaciła za siebie w kasie SOR-u i odebrała fakturę. Tak stanowią DOKUMENTY.

Idę do chorej.
Jej stan bardzo się poprawił. Słucha, rozumie, komunikuje się. Czasem mówi, dziś jednak nie.
Opowiadam jej, że w poniedziałek wyjedzie, że przy niej będę.
Że pojedzie do córki i że będzie już bezpieczna.
Wygląda na trochę zasmuconą, może refleksyjną.
Mówię jej, że nikt już jej nie skrzywdzi i że mąż z nią jechał nie będzie.
I widzę, że w tym momencie bierze głęboki oddech i przymyka oczy...

Wychodzę z oddziału.
Po policzkach lecą mi łzy.

czwartek, 29 stycznia 2015

Bezsilność.

Już prawie piątek.
Od wczorajszego poranka często sprawdzam skrzynkę.
Obiecanego maila brak.
Nie mam kwoty, jaką mam zapłacić.
Nie mam numeru rachunku bankowego.

Dziś i jutro jestem na urlopie.
Wpadam jednak do pracy, urlop mam nie w porę (konieczność), obowiązków multum.
Przypadkiem natykam się na koleżankę - żonę ratownika.
Przypadkiem i ona jest w pracy.
Przypadkiem dowiaduję się, że jeśli ZOZ nie odnotuje mojej wpłaty to o karetce poniedziałkowej mogę sobie pomarzyć. Mogą ją odwołać nawet w poniedziałek rano i skierować do innych zadań, robią tak dość często.
NIKT mi o tym nie powiedział.
I nie wierzę w przypadki.

Robi mi się gorąco.
Jest godzina 14.00.
Dzwonię do sekretariatu SOR-u.
- Ale ja do pani maila wysłałam, wczoraj - słyszę.
- Ale ja go, proszę pani, nie mam! - mówię gniewnie.
Szukam w przychodzących, szukam w spamie - nie ma.
Sprawdzamy, adres mailowy pani ma poprawny, maila wysłała, ona ma potwierdzenie, ja maila NIE MAM.
A przelew może już nie dojść.
A jeśli dojdzie to go nie zobaczą i nie zaksięgują.

Żona ratownika mówi mi, żeby na nic nie czekać, brać kasę i lecieć płacić gotówką, bo "mój" transport naprawdę jest zagrożony.
Dzwonię na SOR jeszcze raz.
Tak, jest kasa, można wpłacić jutro od ósmej, i koniecznie proszę mi przynieść potwierdzenie wpłaty, koniecznie!
Moja wściekłość rośnie, tak się składa, że tematy płatności nie są mi obce i pięć razy się zastanowię, zanim kogoś poproszę o udowodnienie, że mi  zapłacił, bo z dowodów wynika, że jednak nie. To, że mi ZAPŁACIŁ muszę sobie najpierw udowodnić sama, to mój psi obowiązek!!!

Przepraszam za te wykrzykniki, ale na myśl o tym, że brak ODNOTOWANEJ I POTWIERDZONEJ wpłaty mógł zaważyć o wyjeździe karetki doprowadza mnie do szału. Tkany misternie i z wielkim trudem plan mógł się rozbić o coś, o czym nie miałam pojęcia. Bo nikt mi o tym nie powiedział.

Zatem jutro bladym świtkiem biorę pieniądz w zęby i biegnę do kasy ZOZ-u, otrzymuję dowód wpłaty, po czym zanoszę je na SOR i jak słowo daję, żądam potwierdzenia, że go dostarczyłam!
Czy jest JESZCZE coś, o czym nie wiem, a co załatwić powinnam???

Co za burdel, noszsz jasny gwint...

środa, 28 stycznia 2015

Quinto.

W kontekście tego.

W ubiegłym tygodniu około czwartku córka chorej zdobywa papiery od Rzecznika Praw Pacjenta z oddziału NFZ. Papiery traktują o prawie do absolutnie darmowego transportu karetkowego w istniejących okolicznościach. Podpisy, pieczątki, wszystko jest jak należy. Z tymi papierami córka idzie w miejsce, gdzie te sprawy bezpośrednio się załatwia. Pani za biurkiem robi oczy jak złotówki i twierdzi, że w żadnym wypadku i absolutnie NIE. Nic się nie należy, transport ma być komercyjny, a w ogóle to dlaczego taaaak daleko? Czy nie ma gdzieś bliżej stosownego ośrodka, gdzieś bliżej szpitala, z którego będzie odbywał się transport???
Córka tłumaczy, że chce mieć matkę jak najbliżej.
Pani zza biurka nie rozumie, poooo coooo....
Córka - osoba łagodna, opanowana - wścieka się do imentu, dzwoni do mnie, długo nie może złapać równowagi. Pod koniec naszej rozmowy jeszcze broni pani zza biurka, mówiąc że to system tworzy takich ludzi.
Mówię jej, że to nie system.
Że wszędzie można i trzeba się starać.
I że nie można pozwolić się wykreować... na kreaturę.

Córka jest straszliwie zmęczona. Zaczyna się obawiać o siebie, o swoje zdrowie i wytrzymałość. Mówi mi, że od dawna miała zaplanowany bardzo tani kilkudniowy wyjazd, z dziećmi, w gronie przyjaciół.
I że wie, że pojechać nie może.
I wstydzi się, że tak bardzo tego wyjazdu pragnie.
Rozmawiam, tłumaczę, proszę - jedź.
Złe wieści Cię znajdą wszędzie i jak będzie trzeba to wrócisz.
Matkę odwiedzają sąsiedzi, stan póki co jest stabilny, reszty dopilnuję ja.
W końcu córka chorej mięknie, pakuje się i wyjeżdża.

W tym tygodniu wysyłam faksem jeszcze jeden dokument, którego domaga się SOR.
Wszystkie wyjazdowe procedury zostają dopięte na ostatni guzik, takie mam informacje.
Po czym okazuje się, że płatność tylko gotówką, że faktury przelewowej za transport nikt nie wystawi.
Walczę.
Sekretariat SOR-u, księgowość, na koniec główna księgowa.
Nie - nie i już, ma być płatność tak jak chcemy, główna nie odpuszcza.
Podaję swój mailowy adres, żądam przynajmniej faktury proforma, jeśli ją dziś dostanę jutro zrobię przelew ze swojego konta, w piątek powinni pieniądze mieć. Niech córka chorej odpoczywa, nie chcę jej niepokoić. Tyle jeszcze przed nią, że trudno mi to ogarnąć.

W niedzielę wieczorem zaniosę na neurologię odzież na drogę dla chorej. Wtedy też ją spakuję.
W poniedziałek o 7.00 wyjeżdża karetka. Będę tam wcześniej, dopatrzę wszystkiego, na stopy założę chorej cieplutkie skarpetki. Powiem jej, gdzie jedzie i po co, ucałuję, popatrzę, jak odjeżdża.
Później zadzwonię do córki i powiem, jak jest. Córka będzie czekała w ZOL-u, w miejscu docelowym. Przywita mamę, zaopiekuje się nią.

A później Wam napiszę, co ja z tego mam.
Napiszę, kiedy się to wszystko dla mnie zakończy.

P.S. Pies ok - tylko się cieszyć:)

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przerywnik

pomiędzy tematami trudnymi oraz dzierganymi.
Oba tematy mają się dobrze, niebawem do nich wrócę, ale póki co - przerywnik.

We wczorajszą niedzielę ponownie termy.
Wyproszone, wybłagane, mój-ci-on średnio chciał.
Chciał za to - i to bardzo - załącznik.
Jego chcenie miało moc decyzyjną:)

Termy robią mi niesamowicie, robią mi tak, że aż trudno to określić. Poczułam to najmocniej gdzieś pod koniec ubiegłego tygodnia (na początku wszystko mnie bolało, w sensie, że mięśnie:), po wczorajszych harcach nie boli mnie nic, słup kręgowy trzyma pion i dokucza jeno nieznacznie. Zważywszy, że w środę minie dopiero półtora tygodnia od rozpoczęcia "terapii wodnej" jest to postęp ogromny.

Wczoraj moczyliśmy zadki ponad cztery godziny, nieletni na najmniejszą próbę odciągnięcia go od wodnych atrakcji robił oczy Shreka, a my miękliśmy niczym gąbeczki.
Nieletni łykał wszystko.
Apetyt miał ogromny, a kęsy i hausty były tak wielkie, że momentami truchleliśmy (noooo.... ja bardziej:D)
Mały basenik - pikuś.
Lekko większy basenik z dziecięcą zjeżdżalnią - jeszcze większy pikuś.
Niecka, w której woda sięgała mu po szyję stała się pikusiem po około godzinie, po próbach z kółkiem, które następnie zostało porzucone.
"Rwąca rzeka" (płynie się w kole, jest sztuczny, dość konkretny prąd) - tu pływał z kółkiem bo bez niego się podtapiał, po kilkunastu minutach SZALAŁ. Pikuś!
Termy. Miód malyna! Piiiikuś!
(wypada się na zewnątrz, na zewnętrzu leży śnieg i pada marznąca mżawka, woda ciepluchna; dopływa się podwodnie, to już idzie całkiem całkiem, do brzegu, wychodzi się w gaciach na totalne MINUS DWA - i sruuu do wody, i piiiikuś! I jeszcze się rży rozkosznie:)

Szybko wypadłam z gry, młody czepił się był mój-ci-onego, ja czułam się szczęśliwie uwolnioną tudzież zobowiązaną do wodnego biczowania i wykorzystania wszystkich punktów masażu dla mojego słupa. Niewiele było trzeba, żeby panowie zniknęli mi z oczu.
Po kilkunastu minutach zaczęłam ich szukać. Nie było ich - no nijak i nigdzie. Tak mi się przynajmniej wydawało. Łaziłam i łaziłam i nie znajdowałam. Postanowiłam więc poleźć w okolice zjeżdżalni, choć po prawdzie tam się ich nie spodziewałam.
Podeszłam.
Popaczałam.
I nagle wieeeelka rura wypluła długie chude szkity, a po nich resztę.
Nieletni! Mój nieletni! O zgrozoooo... zjeżdżalnia od 10-tego roku życia...
Po chwili rura wypluła mój-ci-onego.
Zanim zaczęłam się pruć rzeczony wygłosił Mowę Obronną we Własnej Sprawie.
- Słuchaj, no słuchaj tylko! Ciągnął mnie tu jak szalony, najpierw stał i się gapił, a później chciał zjeżdżać. Powiedziałem mu, że jak skończy 10 lat to pojeździ i wiesz, no wiesz, co on zrobił? Poszedł do ratownika! Pogadał, pomęczył, aż ratownik mu pozwolił. No i co ja miałem zrobić???

Oczy mój-ci-onego błyszczą. Nieletni leci po schodkach na kolejną rundę, po czym niewidzialny dla nas robi w długiej rurze cztery pełne spirale i wypluty przez nią bezpiecznie ląduje. Jego oczy mienią się wszystkimi kolorami tęczy, a mordka układa w banaaaanaaa.
No i co, i co ja miałam zrobić???
Stać, podziwiać, klaskać i chichrać się z radości, po czym popędzić po schodkach i sama zacząć zjeżdżać:)))

Takie dziecko.
Taki chłopak.
Niespożyte siły, ogromna energia, żelazna wola.
Na szczęście ma mądrego ojca, będą z niego ludzie.
My byśmy (jako potencjalni rodzice) nie dali rady, jego siła by nas przerosła.
Jak dobrze, że nie MUSIMY go wychowywać, a MOŻEMY z nim być i być częścią jego świata.

Na koniec nieletni mnie zastrzelił.
- Obiecałaś mi coś, obiecałaś, pamiętam!
- Ale coooo?
- Narty!
- Kiedy???
- No wtedy, w Harrachovie, no wtedy co zjeżdżałaś i ja widziałem, i pokazałaś mi szkółkę narciarską i mówiłaś, że mnie zapiszesz! Musisz dotrzymać słowa!
Rzecz miała miejsce dwa lata temu. Chwilkę postał w moich nartach, pobawił się kijkami, po czym zapomniał.
- Ale nie mieszczę się w portki... - nieśmiało odpowiadam.
- To SCHUDNIJ! - słyszę konkretną odpowiedź. - I się ZMIEŚĆ, bo mi OBIECAŁAŚ!

Aaaale mam motywację:)))

P.S. Zwierzęcie w miarę, zostawione w niedzielę z moimi rodzicami cały dzień nie jadło, padło podejrzenie że coś jest nie tak, po czym sprowadzone na chatę pożarło całą michę. Czyli tęsknota:)

czwartek, 22 stycznia 2015

Baśka miała fajny...

pomysł! Pomysł, nic z tego co tam Wam się w czaszkach pomyślało;P
Pomysł, któren niepokoił mię straszniście od dawna.
A raczej tego pomysłu skutki.
Które poniżej:)
Foty kradzione z bloga rzeczonej Baśki od fajnego...:), a właściwie nie kradzione, tylko w uzgodnieniu z wyżej wymienioną metodą ctrlc-ctrlv na mym blogu umieszczone.

TEN POST W CAŁOŚCI DEDYKUJĘ BAŚCE - BACHUD. A CO SE BĘDĘ ŻAŁOWAĆ!

Zatem zaczynamy.
Dla przejrzystości zapisu nomenklatury używać będziemy następującej:
Ja - Potrzebujący;
Baśka - Popełniający;
Rzecz, temat - Przetarg Z Nieograniczoną Odpowiedzialnością I Równie Nieograniczonym Obustronnym Zaufaniem. Bez świadków i komisji;
Dzieło - Płonące Torbiszcze z Oprzyrządowaniem Dodatkowym.

Zatem na pisemny wniosek Potrzebującego potencjalny podówczas Popełniający dobrowolnie i bez żadnego przymusu zgodził się zaopatrzyć Potrzebującego w następujące oto dzieła:


 

W międzyczasie Popełniający przestał być potencjalnym, a stał się rzeczywistym. Popełniający dzieła wykonał, Potrzebujący dzieła otrzymał. Prezentacja dzieł owych jest wyłącznie pomysłem Popełniającego, Potrzebujący nic sobie z tego tytułu nie rości ani zmian w prezentacji nie oczekuje, nie wniósł też nijakich skarg ani zastrzeżeń do kierownika Popełniającego, co więcej - uchachał się do imentu:D

 

Potrzebujący na szyciu się zna, maszynę i umiejętności (nie trenowane od lat, więc w zaniku) posiada, zatem jakość dzieł wszelakich, dzieł potrójnych wielce docenić potrafi i tu niniejszym, publicznie i bez żadnego przymusu DOCENIA i Popełniającego wszystkim serdecznie poleca. Tu Potrzebujący oświadcza, że nie są mu znane żadne okoliczności wskazujące na bycie spokrewnionym z Popełniającym, co samo w sobie według stosownych przepisów wyklucza jakąkolwiek korupcję. Jedyne, co łączy Potrzebującego z Popełniającym, to miejsce urodzenia Potrzebującego (okolice zamieszkania Popełniającego - ha!) oraz nieprawdopodobnie podobne poczucie humoru, które ujawniło się w mailach, szczegółów Potrzebujący nie ujawni, korespondencja między stronami jest objęta klauzulą "tajneprzezpoufne".


Po wykonaniu dzieła Popełniający wysłał rzeczone ekspresowym odrzutowcem, pakując je jednocześnie z taką gorliwością, że Potrzebujący połamał pazury, nożyczki i inne właściwe dla czynności akcesoria. Potrzebujący wniesie skargę o karę umowną z tego tytułu, albowiem straty poniósł niewątpliwe i do Pracowni Naprawy Szponów będzie się musiał udać. Karą umowną będzie kwota, jaką Potrzebujący wyda na pazury i jeszcze dodatkowo na fryzjera - przecież po ciężkich przeżyciach jakoś humor poprawić sobie musi.

Nieee, to jeszcze nie koniec. Koniec będzie za chwilę, albowiem Popełniający musi koniecznie od Potrzebującego dostać w czapkę. Raz, a dobrze! Albowiem przy okazji wysyłki Popełniający umieścił w paczce przedmiot, którego Potrzebujący nie zamawiał, a który jego samego doprowadził do łez. Łzy się lały i nie chciały przestać, zwierz się na Potrzebującego paczał i początkowo nic nie trybił, próbował pomóc właścicielowi, coby się letko ogarnął. Po czym zwierz POCZUŁ. I sam ZATRYBIŁ. I już od Potrzebującego nijak odejść nie chciał.
Co takiego przysłał popełniający? Aleś proszszsz, proszsz, paczcie państwo, paczcie!

(cipuletka, kieszoneczka, torebeczka...? Cudaczek!)

A w środku...


(malusie, malusieńkie, dwucentymetrowej długości, strrrrasznie smakowite!)


Potrzebujący wzruszył się niemożebnie, wszak kontekst jest Czytaczom znany, zwierz ma dni/miesiące/niepotrzebne skreślić policzone, zatem wrusz i łzy są uzasadnione.
I tym akcentem kończymy, drodzy, temat Przetargu, Dzieł i Stron, przechodząc do procedur totalnie niesformalizowanych.

Baśka jest cudna.
Zamówisz - skonsultuje każdziuśki detal, uszyje pięknie (trochę to trwa, bo trwać musi, żeby nie było!), wyśle ekspresem.
Robota jest ręczna, manufakturowa, detale dopracowane.
Pakiet fantastycznego poczucia humoru gratis:)
Płonącą Torbę z załącznikami dostała ode mnie w prezencie córka, taki był plan. Ja natomiast zasadzam się na marzec, dostałam mailem paletę kolorów tkaniny, z której powstanie moja torba i mam sobie wybrać:) Moje torbiszcze będzie inne, takich dużych nie noszę. Mam dwa miesiące żeby obcykać sobie, co też Baśka szyła (bloga będę zwiedzać), a jak mi nic w gały nie wpadnie to jej wymyślę jakiś nowy projekt:P

Strzeżcie się tylko Baśkowych załączników - żeby nie było, że nie ostrzegałam!
I uważajcie na pazury - paczka jest zapakowana tak, że tylko huragan z powodzią mógłby jej zaszkodzić:D

P.S. Psina zaczęła żreć, a na Baśkowe kosteczki się po prostu zwyczajnie rzuciła! Pewnikiem więc trapiła ją niestrawność. Uff, ufff - to jeszcze nie TO i jeszcze nie TERAZ - ufff:)

środa, 21 stycznia 2015

Dziergana środa:)

Dalej czapkuję, czapka jest już całkiem czapkowa, kończę drugą warstwę, niedługo je obie połączę. Miejscem ostatecznego łączenia warstw będzie czubek głowy. Pierwotne łączenie jest w miejscu, gdzie kończy się plisa ściągaczowa/otok/jakgotamzwał:


Czapka sobie stoi samorządnie i niezależnie, otok ma podwójny, więc tenże ją w pionie trzyma. Warstwa, którą w tej chwili widać jako spodnią jest cała w niebieskościach, tutaj widać czubek lewej strony:


A tutaj na plaskacza, strona niebiesko - czarna, widać, że to zwyczajna zwyczajność, w towarzystwie czerni niebieski się tak jakoś rozjaśnił:


Tu podobne zdjęcie, aczkolwiek deczko przyciemnione, kolory bardziej prawdziwe. Czapka jest robiona całkowicie bezszwowo, ma dwie prawe strony, wzór przeze mnie umyślony, musiałam właściwie tylko ustalić, ile potrzeba nabrać oczek, resztę już miałam w głowie. Dziś ją pewnie skończę i zacznę niebieski komin, po czym coby całkiem nie paść z nudów nabiorę na druty włóczkę na następną czapkę. Fason ten sam, pomysł ten sam, tylko podstawowy kolor z zupełnie innej bajki.


I jeszcze kłębkowy bałwanek z podstawką, który dowodzi, że nad narzutowymi kwadratami również pilnie pracuję, system dwóch kwadratów dziennie działa, choć nie każdego dnia. Nie spinam się jednak, cel pozostaje dwukwadratowy, jak nie wyjdzie to zawsze do tego samego punktu wracam i staram się te dwa machnąć - i przybywa ich, przybywa. Na razie w stosiku grzecznie sobie leżakują, część ma już pochowane nitki, gdybym je do "węzła głównego" przyłączyła miałabym już pół narzuty - ha!


Czytam, a raczej słucham dalej audiobooka "Świat w moich dłoniach" Petera Heppa. Podczytuję też coś inszego, ale o tym potem:)
No i mam WIEŚCI.
Mam sporo do pokazania - będę zanęcać:
1. Mam już ponczo od Mamuni - pokażę, a jakże:)
2. Odkopałam całkiem fajny i całkiem skończony udzierg, też pokażę, a co;)
3. Dostałam dziś paczkę, w paczce był komplet - trzy cosie, pikne co cud, zamówione przez mię, cosie pokażę do piątku (się postaram znaczy!), napiszę skąd mam, mieć może każdy. I napiszę, dlaczego po otwarciu przesyłki się poryczałam. Bo tak było.
4. No i będzie ciąg dalszy opowieści ze szpitalnych oddziałów.

A teraz - jako że mam dziś Święto i spodziewam się Gościa z własnoręcznie zrobionymi prezentami - oddalam się przygotować stół, obłożyć go obficie łakociami i owocami, nalać do szklanek soczku i oczekiwać. Gość zostaje dziś na noc, muszę przygotować cieplutką kołderkę, coby chudy brzuszek mógł się pod nią ogrzać i wymiziać:)

Lecę się podłączyć do Maknety, wszystkich czytających serdecznie pozdrawiam, a najserdeczniej dziś pozdrawiam Babcie i Agnieszki:)

P.S. Kundliszcze żywie, je niewiele ale je, naszej paszy się domaga. Formę ma chyba w miarę stałą, tylko to niejedzenie deczko niepokoi.

wtorek, 20 stycznia 2015

Po raz czwarty

Primo - tutaj.
Secundo - tutaj.
Tertio - tutaj.
Quatro właśnie się pisze.

Wczoraj około 09.30 ruszam na SOR, do sekretariatu.
Docieram około 10.00, tak byłam umówiona.
Osoba, z którą się umawiałam jest dostępna, ma dla mnie czas.
Osoba wygląda mi na szefową sekretariatu.

Teraz będzie dygresja.
Metrów kwadratowych sorowskiego sekretariackiego pomieszczenia - może z osiem.
Nie, z siedem.
Na tych metrach pracuje 6 osób.
Oddział jeden z najnowszych, niedawno wybudowanych.
Dla mnie ten metraż to jakiś kosmos.
Ludzie przyjaźni, pamiętają mnie, poznają.
W międzyczasie rozdzwania się mój telefon, nie wyłączyłam, a powinnam.
Pracownicy sekretariatu próbują rozkminić, co to za muzyka, zgadują, a ja opowiadam im historię związaną z moim komórkowym dzwonkiem. Wszyscy słuchają i wszyscy się śmieją.
Koniec dygresji.

- Powinna pani iść na dyspozytornię i tam napisać podanie. A kto jest dziś na dyspozytorni? - pada pytanie.
- Hermenegilda* - słyszę odpowiedź od jednej z osób.
- Uuuuuuuuuuuu.... - to komentarz pozostałych. Szefowej również. Na twarzach konsternacja. Lepiej tam nie iść, pytam? Lepiej nie, zgodnie potwierdzają wszyscy.
 (domyślam się, co znaczy: uuuuuuuuuuuu, przeraża mnie, że ktoś, komu nie można zaufać wysyła do ludzi karetki, decyduje o życiu lub śmierci...)

- Wie pani, proszę napisać to podanie tutaj. Ja zajmę się resztą i oddam papier komu trzeba.
Nie mam gdzie usiąść, a muszę.
Szefowa, sadza mnie przy swoim biurku, sama stoi obok mnie, widzi pani, mówi, nawet nie ma gdzie postawić krzesła, żeby ktoś z zewnątrz mógł usiąść.
No nie ma.
Kierowana przez nią piszę stosowne podanie, pani jest pomocna, mówi, co jak i do kogo.
Dokument zostawiam u niej.
Żegnam się ciepło, słyszę w odpowiedzi gromkie chóralne "do widzenia".

Idę na neurologię.
Ostatnim moim zadaniem będzie dostarczenie chorej ciepłej odzieży przed planowanym transportem.
Muszę się dowiedzieć, kiedy mam to wszystko przynieść.
Jest już po obchodzie, jest też względny spokój, przy pielęgniarskim stole trafiam na bardzo ogarniętą osobę, dość młoda kobieta, może to oddziałowa.
Bierze jakiś urzędowy formularz, spisuje dane ZOL-u (wcześniej już je podawałam, ale komuś innemu), spisuje moje dane i kontakt do mnie. Zapisuje też datę transportu i godzinę, o której chora musi być w ZOL-u.

I wtedy jak Filip z konopi wyskakuje nagle mąż chorej!
Albowiem tak, jest mąż, mąż późny, mąż nie-ojciec córki, mąż, którego zaangażowania w sprawę wszyscy się boimy jak ognia. Detali stronie internetowej nie użyczę, tu trzeba mi uwierzyć na słowo. Napiszę tylko, że człowieka widziałam tylko raz, w domu chorej, że około pierwszego do chałupy nie można wejść czystym butem bo się tego buta po cholewki ubrudzi, że w międzyczasie człowiek się ogarnia i do kolejnego pierwszego jak człowiek wygląda, po czym kółko dalej się kręci (jest 19 stycznia, wszystko mi się zgadza). I że po trzech tygodniach po raz pierwszy odwiedził żonę w szpitalu...
I że ma w tym wszystkim potężny interes - i jeszcze większego stracha.

Człowiek mnie rozpoznaje.
Pyta, po co przyszłam, pyta grzecznie.
Jestem zaskoczona i sparaliżowana, nie wiem, ile słyszał i ile wie.
Kręcę, ściemniam, przepraszam, ale ja jeszcze muszę coś załatwić.
Człowiek znika w pokoju chorej, ja półgłosem konwersuję z pielęgniarkami.
Mówię, że się boimy, że może być niebezpiecznie, jeśli on się czegokolwiek dowie.
Na ziemię sprowadza mnie oddziałowa.
- Proszę pani, informacji udzielamy tylko osobom upoważnionym, upoważniona jest córka chorej, nikt inny niczego się od nas nie dowie.
- Ja też mam upoważnienie - cicho mówię.
- Ale ja pani żadnych informacji nie udzieliłam i nie udzielę, przyjęłam tylko to, co mi pani powiedziała - odpowiada pielęgniarka.
I to jest prawdą.
I to jest pierwszy kompetentny człowiek, który ma dokładną świadomość, co i komu może powiedzieć. A ja cieszę się, że nie trafiłam na nią wcześniej. Niczego bym nie załatwiła! I modlę się, żeby mężowi chorej nikt nic nie powiedział. Jest na to nadzieja. Do wyjazdu jest jeszcze 12 dni. Jeśli chora dnia transportu dożyje (stan jest stabilny, choć ciężki) i dojedzie do ZOL-u będzie bezpieczna. Będą przy niej ludzie, którzy ją kochają. Nikt jej więcej nie skrzywdzi...
A mąż, który pojawia się po trzech tygodniach (udar miał miejsce w jego obecności) z pewnością wątpliwości w personelu wzbudzi.

Szykuję się do wyjścia.
Mąż chorej ponownie próbuje się dowiedzieć, po co przyszłam.
Kryguję się, uśmiecham, mówię, że córka chorej mnie prosiła, że coś tam i jakoś tam. Trzymam dziób na kłódkę coby mi się nic nie wypsnęło, zakładam kurtkę, podaję rękę mężowi, żegnam się.
Przy dobrych wiatrach więcej się nie zobaczymy, choć życie pisze różne scenariusze.

Co przede mną w tym temacie?
Ewentualne odwiedziny u chorej - postaram się.
Dostarczenie odzieży na drogę.
Na tym moja rola najprawdopodobniej się skończy - i dobrze.
Będzie jeszcze w tym temacie jeden post, taki podsumowujący.
W komentarzach malujecie mi laurki. Muszę więc Wam napisać, że ja też coś z tego wszystkiego mam. Że mam bardzo dużo. Napiszę Wam, co mam.
Opiszę też wszystkie przemyślenia, jakie w trakcie załatwiania spraw chorej przyszły mi do głowy. Mam pomysł na nowy szpitalny etat. Tylko NFZ go pewnie ani nie uzna, ani nie sfinansuje.

No i mam jeszcze jedną wiadomość.
Tu był początek.
Tutaj rozwinięcie.
A dziś... dziś jest KONIEC.
Dziś w nocy człowiek odszedł, by nie powrócić już nigdy.
Po wielkim cierpieniu jego samego i rodziny.
Pogrzeb lada dzień.
Takie życie...

P.S. Może nie powinnam, ale te psie zapiski mnie samej ułatwiają pamiętanie, co jak i kiedy. Psina dziś rano wymiotowała żółcią. Forma dobra, plasterek wędliny pożarła, takie wymioty wcześniej jej się zdarzały. W kontekście jej choroby odnotowuję, że zdarzyły się dzisiaj.

* - dane osoby zostały zmienione.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Pies i termy

Czwartek. Pies ok.
Piątek. Pies super.
Sobotnie przedpołudnie. Rewelacja.
Sobotni wieczór.
Drży, ledwie chodzi, nie je.
Myśli biegną w wiadomym kierunku.
Pogorszenie, myślę.
Na niedzielę zaplanowaliśmy wyjazd do wód, na kilka godzin.
Chorego zwierza mogę zostawić tylko z rodzicami i tylko na krótko, na tyle, żeby nie musieli go wyprowadzać.

Niedziela rano.
Jakby trochę lepiej.
Pije, jeść nie chce nadal.
Decydujemy się na wyjazd, bydlątko odholowujemy autem do protoplastów, ruszamy w drogę.
Miejsce nowe, jeszcze nam nieznane, relatywnie blisko.
Żarcie i gorącą herbatę z cytryną zabieramy ze sobą.

Jest cudnie.
Do dyspozycji mamy całkiem sporą powierzchnię, na której umiejscowiono i pływackie tory, i bąbelkowe kociołki, i wanny z masażerami, i wreszcie dwa zbiorniki z ciepłą zupą - czytaj wodą termalną:)
Nie ma tłoku, bo idąc za radą znajomych pojechaliśmy w porze obiadu.
Do basenu wchodzę nieśmiało.
Dwa lata temu nauczyłam się pływać, przepływałam cały sezon... i przez te dwa kolejne lata w temacie był totalny zastój.
Na szczęście to jest jak jazda na rowerze, nie zapomniałam nic a nic, tnę wodę sprawnie, oddycham jak się należy, ino kondycji mi brak.
Zwiedzamy z mój-ci-onym cały kompleks, po czym zabieramy się za masaże, każdy w swoim kątku.
- Idź na tę płaszczkę - po jakimś czasie proponuje mąż. - Byłem, stałem dość długo, ona coś robi na głowę, serio.
Lecę.
Płaszczka wali mnie po karku, plecach, ramionach.
Już wiem, co ona robi na głowę.
Resetuje ją totalnie:)

Wypływani, wymasowani, wygrzani w zupie wracamy do chałupy.
Zwierz lepszy.
Po kolejnej godzinie jeszcze lepszy.
A po dwóch walczy ze mną o każdy kęs mojej paszy, na którą ma niewątpliwą ochotę.
Coś mi nie gra.
Myślę.
I mam!
W sobotę na spacerze larwa chapnęła do dzioba małe coś.
Po chrupaniu domyśliłam się, że to smakowita kosteczka.
Na 99% cierpiała po tej durnej kości, której nie zdążyłam jej z pyska wyszarpać.
Kosteczki wysypują "dobrzy ludzie", kosteczki maści wszelakiej, kosteczki, po których zwierzaki cierpią.
Ludzie, nie róbcie tego, to naprawdę nie jest dobre dla psów!

P.S. Mój fizjoterapeuta - 80 zeta za godzinę plus dojazd, razem będzie stówka.
Nasz wyjazd do wód - w całości za dwie osoby pobyt i dojazd również stówka.
Przez jakiś czas mój fizjoterapeuta na mnie nie zarobi.
Może na mój kręgowy słup wystarczą masaże wodne, z których możemy korzystać z mój-ci-onym oboje i w opór?
Pożyjemy, zobaczymy:)

Cdn. będzie - córka chorej była w sobotę, ja dziś lecę na SOR napisać podanie o karetkę, postaram się coś skrobnąć jutro.

piątek, 16 stycznia 2015

Po raz trzeci

w temacie, którego początek tutaj, a drugi "odcinek" tutaj. Podpowiedź dla tych, co zajrzą tu dziś pierwszy raz.

Środa, 14.01.2015.

Około południa rozmawiam z szefem prosząc o możliwość wyjścia do szpitala w czwartek. Ależ proszę, oczywiście, jak najbardziej. Po czym pod fajrant zostaję zarzucona ogromną ilością dodatkowej pracy (na codzień pracuję sama, wiem co mam robić, nadzorują mnie nieprzekraczalne terminy, kilkanaście w miesiącu), którą może wykonać każdy średnio ogarnięty pracownik umiejący obsłużyć komputer. Mam to zrobić najpóźniej do 15.00 w czwartek. Zostać dłużej w pracy w środę nie mogę. Nie mam pojęcia, jak to ogarnę.

Czwartek, 15.01.2015.

Zaczynam zleconą robotę od samego rana, zaniedbując to, co jest bardzo pilne, a o czym szef zwyczajnie nie ma pojęcia. Idzie wolno, pracy urządzenia nijak nie przyspieszę.
W międzyczasie dzwonię do szpitala. Tak, ordynator będzie o tej godzinie, tak, na pewno będzie, proszę przyjść.
W momencie wyjścia z pracy około 80% roboty mam zrobione. Tuż przed wyjściem dowiaduję się, że szef od jutra na urlopie. Trafia mnie dokumentnie. O urlopach szefa powinnam wiedzieć wcześniej i bynajmniej nie dlatego, że mam taką fanaberię.

Wypisuję się, wychodzę z pracy, docieram na neurologię.
Ordynatora nie ma.
Przyjmuje w poradni w innym mieście. Będzie za... godzinę?
To nie przypadek nagły, nie wezwanie na SOR, nie awaria, alarm czy inna cholera.
Nie ma go, bo nie miało go być.
Trafia mnie podwójnie, a przecież spokój, tylko spokój, inaczej nie załatwię nic.

Zaglądam do chorej.
Mały, bledziutki, ciężko oddychający człowiek. Zero kontaktu.
Idę do lekarza prowadzącego. Pani to jakoś tak na mnie trafia mówi doktor od-trzęsących-się-rąk (dziś się nie trzęsą), a ja to na tej sali jestem lekarzem z doskoku. Ale pana nazwisko jest pierwsze, dlatego do pana przychodzę, mówię. (Doskok? Doskok?? Na sali intensywnego nadzoru neurologicznego??? No sorry, mnie się to nie mieści nigdzie, zostawiam to dla siebie, spokój, tylko spokój). Wyjmuję upoważnienie (od tej pory WSZYSCY będą mnie traktować z atencją należną rodzinie chorej, to jest dla sprawy bardzo dobre, ale o dowód tożsamości nie poprosi mnie nikt, nikt nie sprawdzi, czy osoba na upoważnieniu to rzeczywiście ja).
Tak, stan jest poważny, nie, nie zmieniło się nic, a na to pytanie to ja pani nie odpowiem, proszę do ordynatora.

To idę.
Na SOR, do karetek, bo ordynatora nie ma.
W sekretariacie SOR-u przepytują mnie na okoliczność, udzielają informacji, 10 dni przed planowanym transportem trzeba zgłosić zapotrzebowanie. Dostaję szacunkową informację o kosztach, powinny się zamknąć w kwocie 1.500 zł, chyba że wie pani, że będzie musiał jechać lekarz, wtedy koszty wzrosną, będzie trzeba za godziny lekarza też zapłacić.

Wracam na neurologię.
Jest ordynator, uff, ale nie, teraz nie mogę mieć dla pani czasu, dopiero wróciłem, muszę ogarnąć oddział.
Na drzwiach ordynatora jest napisane, że codziennie w godzinach od - do wraz z lekarzem prowadzącym udziela informacji o pacjentach. Jestem dokładnie w tych godzinach. Czuję, jak opadam z sił, czuję za plecami ciężar mijających minut i pracę, którą do 15.00 muszę, muszę oddać.

Ordynator woła mnie do siebie. Jest z nim sekretarka. Przyjazny człowiek. Dobra wola. Dobrze mu z oczu patrzy. Ale informacji o pacjencie udziela lekarz prowadzący, proszę pani. A lekarz prowadzący właśnie odesłał mnie do pana, ordynatorze doktorze. I ja stąd nigdzie nie pójdę. Już nie mam dokąd iść.
Ordynator zaczyna współpracować. Stan chorej stabilny ale bardzo ciężki. Jest ZOL? Macie państwo ZOL, naprawdę? Dopiero od 2 lutego? No dobrze, przetrzymam pacjentkę na oddziale, skoro tak już być musi.O koordynacji transportu z miejsca A do miejsca B nie wie ordynator nic, bo proszę pani, ja tu jestem żeby leczyć ludzi, TO jest moje zadanie.
A ja jestem proszę pana kompletną idiotką,  neurologiczno - szpitalną blondynką, ja nie wiem jakie tu obowiązują zasady czy inne procedury, czy ktoś mnie może poprowadzić za rękę i podpowiedzieć, co, jak i w jakiej kolejności??? Tych słów nie używam, ale sens mojej wypowiedzi jest właśnie taki.

Przejmuje mnie sekretarka ordynatora. Dobra w kontakcie. Dzwoni na SOR, mam tam pójść jeszcze raz.
Idę.
Wracam.
Ordynator woła mnie do siebie po raz drugi.
- Proszę pani, stan chorej dziś, rozumie pani, dziś jest stabilny, dziś mogłaby jechać karetką z dwoma ratownikami i wtedy koszty transportu ponosi rodzina. Ale ja nie wiem, ja nie wiem, co będzie drugiego lutego, może być gorzej i wtedy nie puszczę pacjentki w taką podróż bez lekarza. A koszty transportu z lekarzem zawsze pokrywa szpital. A do drugiego lutego, wie pani, do drugiego lutego...
- Chora może umrzeć - wyręczam ordynatora. (Dlaczego boi się o tym mówić?)
- Tak. Może tak się zdarzyć - odpowiada.
Jasne, że może. Mam taką świadomość, domyślam się, a od tej chwili mam już konkret. Taka informacja jest bardzo cenna. Zresztą każda jest cenna. Bo z każdą wiąże się jakaś wiążąca, ważna decyzja.

Po ponad dwóch godzinach wiem już prawie wszystko.
Że transport odbywa się niejako sam.
Że karetka w danym dniu wiezie pacjenta z miejsca A do miejsca B i że nikt z rodziny przy tym być nie musi.
Wiem kiedy z lekarzem, a kiedy bez lekarza.
Jestem już w drodze do pracy kiedy dociera do mnie, że przecież szpital nie ma adresu ZOL-u!
Zdobywam adres od córki chorej, wracam na oddział, podaję dane, biegnę do pracy.
Skończoną robotę ślę mailem o 15.05.
Złachana jak koń po westernie.
W domu nie ma już ze mnie żadnego pożytku.
Na szczęście mogę sobie pozwolić na nicnierobienie.

Nie wiem, czy moje słowa dobrze oddają oddziałowy organizacyjny bajzel, spychologię, brak rzetelnych informacji, proces wydzierania z gardeł poszczególnych osób danych, bez których nic nie można załatwić ani rozwiązać. A to jest jeden z lepszych, z najlepszych szpitali w Polsce. Spełniający najwyższe standardy matki Unii. Posiadający wszelkie możliwe certyfikaty. Zasady działania ma opisane w szeroko pojętych PROCEDURACH.
Dlaczego więc jest tak, jak jest? DLACZEGO???

Ja - ja jestem tą sprawą zmęczona do imentu, a przecież to tylko część tematu. Są jeszcze długi, jest mieszkanie, jest całe mnóstwo spraw, które musi załatwić córka. Jak zmęczona musi być ona? A przecież nie żali się, nie narzeka, kiedy życie w jednej chwili ograbia ją z matki i przywala ciężarami trudnymi do uniesienia.
Zrobię wszystko co mogę, żeby jej pomóc.
I Wam również za każdą pomoc bardzo dziękuję.
Każdy komentarz, każdy mail, każde najdrobniejsze słowo mogą nas naprowadzić na jakiś istotny trop. Każda modlitwa może posłać dobrą myśl w miejsce, w którym nasze zdolności się skończą. Dlatego nie znajduję odpowiednich słów wdzięczności i ośmielam się prosić o jeszcze.
Piszcie.
Komentujcie.
Mailujcie.
To jest nie do przecenienia.
A to, co opisuję może komuś kiedyś się przyda.

Cdn.
Córka przyjeżdża w sobotę.

P.S. Zwierzyna szaleje - żre, skacze, rozśmiesza nas na każdym kroku. Po chwilowym osłabieniu znów jest poprawa. Ciekawe, na jak długo...

środa, 14 stycznia 2015

Dziergam i czytam - po raz siódmy:)


Dziergam:


Wreszcie się dorwałam, zaczęłam, ruszyłam. Nie mogłam się zmobilizować do nabrania oczek, wolałam lecieć po bandzie szydełkowymi kwadratami. A teraz jestem szczęśliwa jak mucha w gównie - znów mam w rękach druty:)


Będzie czapka dla mężczyzny. A później do kompletu będzie jeszcze komin. Czapka dwuwarstwowa, a przy tym dwustronna. Druga strona będzie inna, z dodatkiem nowego koloru. Tak sobie przyszły Nosiciel umyślił:) Dziergam na razie na drutach skarpetkowych, bo zależy mi na ścisłym ściegu (dziergam dość luźno, a na skarpetkowych ściśle, nie wiem, dlaczego). A dziergam z tej włóczki:


Malabrigo arroyo, kolor powyżej zapodany (w rzeczywistości barwy są jeszcze bardziej stonowane, ale foty robiłam komórką, a na dokładną obróbkę brakło mi czasu), druty numer 3. Jak skończę otok przejdę na madżikluupa:)

Kwadratów narzutowych przybywa - udaje się zachować rytm dwóch kwadratów dziennie, choć po prawdzie teraz szydełko będzie konkurować z drutami i będę musiała się ZMAGAĆ. 
W związku z pytaniami o szydełko raz jeszcze pokażę zdjęcie z poprzedniego dzierganego posta:


To są szydełka japońskie Clover, zakupione o tutaj - w Zamotanem. Mają rączkę i krótki "odcinek" szydełka, a w  związku z tym moja prawa rączka - odkąd ich używam - ma się świetnie. Dłoń się nie "ciśnie", a w dzierganiu mogę też pomagać sobie kciukiem. Jeszcze by się przydało coś do lewej rączki, bo ona w tym układzie ma gorzej. Gorzej niż prawa, ma się rozumieć:)

A co czytam? Otóż czytam słuchając, czyli korzystam z wariantu audio. Przy dzierganiu ogromna oszczędność czasu:)
Po pierwsze - słucham ekskluzywnej sieroty oraz azaliż również ją czytam. Oczywiście nie non stop, ale zaczynam mieć ją nie tylko w głowie, ale i w sercu.
A po drugie - słucham:

Okładka książki Świat w moich dłoniach: Życie bez słuchu i wzroku

(zdjęcie stąd)

Słucham już po raz kolejny. Jest przejmująca. Do bólu prawdziwa. Opisuje rzeczywistość. I tylko czasem się zastanawiam, czy nie powinnam zabrać się za coś lżejszego, może za jakąś sensację lub kryminał, bo trudnych tematów mam póki co po kokardę.

P.S. Chciałam wrzucić zdjęcie psiny, ale nie umiem skorygować odbicia światła w oczach. Z tym odbiciem wygląda niczym zombie:) Trzyma się zwierz - trochę chyba jest słabsza, mniej je, ale na zabawę i spacery wciąż ma ochotę.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Kolęda i niespodzianki

Ciąg dalszy (patrz poprzedni post).

Od soboty od godziny 13.00 "kolędujemy".
Najpierw szpital.
Chora bez kontaktu.
Lekarz dyżurny mówi, że on nic nie wie, że do lekarza prowadzącego proszę, koniecznie w tygodniu i tylko do piętnastej.
Koniec końców przyciśnięty do muru delikatną perswazją ujawnia, że był kolejny udar, że "dolało" (to dane z trzeciej tomografii), że porażenie się zwiększyło i stan jest bardzo ciężki. 
I że chora nie kwalifikuje się do wypisu i nie nadaje do dłuższego transportu (max kilka kilometrów).

Córka chorej mówi, że nie może przyjechać w tygodniu.
Że chce mnie upoważnić do rozmowy z ordynatorem, żeby otrzymać niezbędne informacje.
NIE WOLNO.
A jak wolno?
Podejść do łóżka chorej,  czekać aż otworzy oko, zawołać pielęgniarkę, poprosić chorą o mrugnięcie otwartym okiem, pielęgniarka potwierdzi, że chora zgodziła się na upoważnienie.
Pielęgniarka z kolei mówi, że tym powinien zająć się lekarz, że jedynie w obecności lekarza coś takiego jest możliwe.
Chora oczu nie otwiera.
A personel spuszcza nas po rynnie.

Wychodzimy ze szpitala, idziemy do kogoś, kto był blisko z chorą i koniecznie chce się spotkać, bo ma ważne informacje. Znam dobrze tę osobę, córka chorej nie zna jej zupełnie.
Dowiadujemy się, że koniecznie natychmiast trzeba coś sprawdzić.
Bo może być bardzo niebezpiecznie.
To "coś" to banki.
Nies-po-dzian-ki.

Robi się godzina 16.00, nie ma czasu na domowy obiad, lądujemy w pobliskiej pizzerii, łapiemy oddech, córka chorej oswaja się z niepokojącymi wieściami. Rozdzielamy się - ona wraca do mamy, ja idę do niewidzianych od czasu choroby rodziców. Uzbrojona w klucze do mojego mieszkania córka chorej wróci, kiedy będzie chciała i mogła.
Ostatecznie lądujemy obie w moim domu około 20.00.
Herbata z miodem i cytryną, kolacja, pogaduchy, wyrko.
Jesteśmy wyżęte.

Niedziela.
Córka chorej wybywa do szpitala, później planuje wyjść na dworzec, ma przyjechać jej syn, wspólnie mają iść do mieszkania matki, w którym mieszka matki mężczyzna. Można się tam spodziewać wszystkiego, należy zachować daleko idącą ostrożność.
Syn nie przyjeżdża, rozchorował się, córka chorej prosi, żebym razem z nią do mieszkania poszła. Już wcześniej wspominałam, że jeśli będzie potrzeba to pójdę.
Pijemy kawę, zabieramy pakowne torby, idziemy.
Mam się przygotować na masakrę teksańską, na brud i smród.
Zastajemy człowieka w totalnym ładzie, mieszkanie błyszczy, kultura, miód i orzeszki.
Tak jest na TĘ chwilę.

Córka chorej okazuje się mistrzem mediacji i oazą cierpliwości.
Zdobywa prawie wszystkie niezbędne dokumenty, jest tego sporo, pakujemy je do toreb.
Po godzinie z okładem żegnamy się, wychodzimy.
W domu podaję szybki obiad, córka chorej wstępnie przegląda potężną stertę papierów, robi jej się słabo.
Później łapie oddech, naprędce pisze mi upoważnienie do rozmowy z ordynatorem (może akurat się uda, będę próbować), pakuje niewielką część dokumentów matki i pyta, czy może zostawić dwie wielkie torby papierów u mnie i czy znajdę chwilę czasu, żeby dokumenty chorej przejrzeć.
Może. Przecież ich nie dźwignie, jedzie pociągiem.
Znajdę czas.
Przejrzę.
Posegreguję.
Kobieta ma tyle na głowie, że z trudem wszystko ogarnia.

Córka chorej wyjeżdża.
Wieczorem zamykam się w pokoju.
Głowę mam jak trzydrzwiowa szafa.
Próbuję się wyciszyć.
Wstępnie przeglądam papiery.
I teraz mnie robi się słabo...

To jest bardzo trudne.
Grzebię w dokumentach człowieka, którego znam.
Składam w całość fakt po fakcie. Wszystkie udokumentowane.
Pieczątki, podpisy, umowy, skutki prawne umów.
To jest jakiś horror.
Chcę się obudzić.
A czym to będzie dla córki?
I jak mam jej o tym powiedzieć...

Umrzesz.
Umrę.
Zostaną po nas papiery i wynikające z nich skutki prawne naszych zobowiązań lub należności.
I będą w tych papierach grzebać ludzie, będą odkrywać wszystkie TAJEMNICE.
I będą musieli ponosić konsekwencje naszych wyborów.
I tylko od nas zależy, czy to, co znajdą polepszy ich jakość życia czy być może to życie zrujnuje.

Trwam w stuporze.
Trudno mi się z tego otrząsnąć.
Tak naprawdę tylko śmierć chorej może jej córkę ocalić.
Potrzebny będzie najlepszy w temacie prawnik.
Niestety on też będzie chciał kasę...

Cdn - w środę idę do ordynatora neurologii.
W sobotę przyjedzie córka chorej.
W międzyczasie może zdarzyć się bardzo wiele.

NATYCHMIAST zaczynam porządkować swoje papiery.
Nie ma w nich rzeczy strasznych dla moich dzieci, ale są moje tajemnice.
Muszę przejrzeć każdy papierek.
Nie chcę, żeby ktoś kiedyś w tym grzebał...

P.S. Psina raczej dobrze, głowę mam zajętą czym innym, więc specjalnie się nie przyglądam. na pewno mniej je. Może to jakiś symptom, a może nie. Się zobaczy.

piątek, 9 stycznia 2015

W trzech aktach.

Pierwszy. Ubiegły tydzień. Dnia nie pamiętam. Mój dom.

Dzwonek. Ja z gorączką, w stanie wizualnym paskudnym.
W domofonie głos i znajome nazwisko.
Bliski człowiek, z którym lata nie miałam kontaktu.
Matka z trójką nastoletnich dzieci.
Mieszkają prawie 200 km od mojej miejscowości.
Kilka lat temu jej mąż znalazł sobie nowszy model i dostał amnezji, szczególnie w kwestii finansów.
Matka tej matki kilka dni temu miała udar mózgu. Leży w szpitalu.
Matkę matki też znam, o udarze wiedziałam, na oddział nie poszłam, bo zarazki.

Czwórka ludzi prosi o pomoc w znalezieniu taniego noclegu.
Obdzwaniamy wszystkie możliwe miejsca, nie ma nic.
Zatrzymuję ich u siebie.
Oddaję im do dyspozycji pokój, są przygotowani, materace i śpiwory i swoje jedzenie.
Matce ścielę ciepłe łóżko, jest skonana, wiadomość o udarze spadła na nią jak grom.
Niekoniecznie z jasnego nieba.
Daję im klucze, przy łóżku chorej może być tylko jedna osoba, wymieniają się, przemieszczają.
Są w tym wszystkim totalnie niekłopotliwi.
Mąż robi młodzieży internet.
Ja nie mogę robić nic.
No posiedzieć chwilkę z kawą, a najlepiej poleżeć mogę.

Wyjeżdżają.
Jesteśmy w kontakcie.

Drugi. Wczoraj. Neurologia.

Jestem w pracy. Dzwoni matka.
Znalazła swojej matce miejsce w dobrym ZOL-u, w swoim mieście.
(jest silny nacisk ze strony neurologii na jak najszybsze zabranie chorej z oddziału).
Wchodzę na stronę ZOL-u, zdalnie sterowana drukuję potrzebne dokumenty, obiecuję zanieść na oddział.
Dokumenty ważne i bardzo pilne, potrzebne na wczoraj, będę grać rolę dalekiej kuzynki i prosić o ich wypełnienie.
Na oddziale jestem około 15.15, lekarza dyżurnego brak, poszedł na konsultację na SOR.
Idę do chorej.
Na łóżku skurczony drobiazg, zamknięte oczy. Śpi.
"Udar krwotoczny z porażeniem czterokończynowym i afazją". 66 lat.
Porażony również ośrodek mowy.
Dramat.

Po godzinie wraca lekarz.
Biegnę, żeby mi nie uciekł.
Młody, około 35 lat.
- Muszę zrobić siku i muszę coś zjeść, od rana nie jadłem.
Widzę mocno drżące ręce i bardzo zmęczoną twarz, bez cienia uśmiechu.
- Niech pan zrobi siku i zje, ja poczekam - mówię.
Idzie siku.
Wraca.
Chce papiery.
- Niech pan zje, poczekam - mówię.
Ponawia prośbę o papiery, wypełnia dokładnie to co trzeba, ręce nadal mocno drżą.
- Resztę wypełni pielęgniarka, proszę iść do niej - mówi.
Dziękuję najcieplej jak umiem. Idę.
Pielęgniarka kompetentna i chętna do współpracy, wypełnia wszystko migiem.
W skali Barthela chora dostaje zero punktów.
A ja - daleka kuzynka - dostaję papiery do ręki (!).
To jest bardzo potrzebne i bardzo ważne i bardzo na rękę matce chorej. Bardzo.
Bo nie może przyjechać w dzień roboczy, bo będzie dopiero w sobotę.
Ale z drugiej strony... wydano wrażliwe dane zupełnie obcej osobie.
Nie wylegitymowano mnie, nie spisano danych z dowodu osobistego.
Uczucia mam mieszane.

Idę do chorej.
Ma otwarte oczy.
Zadaję proste pytania: poznajesz mnie - mrugnij.
Mruga...
Nie możesz mówić, wiem - w odpowiedzi słyszę "mmm...", które ma chyba brzmieć jak "mhmmm".
Opowiadam o córce, o wnukach. Słyszę głębokie westchnienie. Takie wsobne.
Widzę próbę odpowiedzi na moje słowa. Nieudaną.
Ona rozumie co mówię.
Zespół zamknięcia - ?
Żegnam się szybko. Jestem tuż po chorobie, nie chcę do jej cierpienia dorzucać wirusów czy innych bakterii.

Trzeci. Wczoraj. Ratownictwo medyczne.

Pielęgniarka z neurologii informuje mnie, że chora będzie potrzebowała profesjonalnego karetkowego transportu.
Bo poważne zagrożenie życia.
W ramach powiatu transport jest bezpłatny.
Dalej już nie...
Zapytana o koszty odsyła mnie na SOR, do ratowników.
To idę.
Trafia mi się jakiś duży chłop, uprzejmy, przedstawiam sprawę, prowadzi mnie na dyspozytornię, patrzę ciekawie na wszystko wokół, raczej tam pewnie nie wrócę, to miejsce zamknięte dla obcych.
Dyspozytornia podaje numer do sekretarek SOR-u, dzwonić jutro znaczy dzisiaj, bo pracują do 15.00. Ale wie pani, to będzie kosztowało, ratowników musi jechać dwóch, płaci się za godzinę pracy 80 zł no i liczymy tam i z powrotem, więc około 5 godzin będzie na pewno. No i jeszcze koszty karetki.

2 ratowników razy 80 zł razy 5 godzin daje 8 stów.
No i jeszcze koszty karetki.
Ile to będzie razem? Liczyć w tysiące???

Chora całe życie uczciwie pracowała w dobrej firmie i nieźle zarabiała.
Mniemam, że składki NFZ od jej wynagrodzenia były spore.
Dziś nie może nawet powiedzieć słowa.
I nie ma dla niej karetki w ramach NFZ.
NIE MA.

Nie umiem tego zrozumieć.

Cdn - albowiem matka będzie u mnie w sobotę i niedzielę.

P.S. Psina... chyba coś zaczyna się dziać.  A może przewrażliwiona widzę więcej, niż trzeba? 
Pożyjemy.
Zobaczymy.

środa, 7 stycznia 2015

W pionie

Dopiero drugi dzień, ale w pionie.
Po dniach dziesięciu.
Przeorało mnie.
Cudem udało się jakoś ogarnąć robotę - częściowo zdalnie, częściowo delegując zadania.
Wyższa ekwilibrystyka, jak bum cyk cyk.

Środa.
No to dzierganie i czytanie u Maknety.
Dziergam cały czas to samo, kwadracików przybywa:
 


Robota idzie powoli, ale też narzuta będzie duża. No i łapy bolą, chwilami mam objawy zespołu cieśni nadgarstka. Poza tym nigdzie mi się nie spieszy:) A ponieważ to kwadratowe dzierganie jest mozolne i nudne, powstał plan: jeden, góra dwa kwadraty dziennie, ale codziennie. Po udziabanych dwóch przyłączenie do korpusu. I dalej w te klocki, aż do końca. Sie zobaczy, co z planu wyjdzie:)



Domówiłam też (w kwestii nadgarstka) brakujące szydełka Clover, mam ich już kilka, ale w narzutowym rozmiarze nie miałam. Od nich łapy bolą znacznie mniej, a cieśń mniej ciśnie:


No i czytam - w czasie choroby przeczytałam po raz drugi "Kruchą jak lód" Jodi Picoult. Cenię Jodi za nietuzinkowe tematy, za empiryczne zgłębianie prawdy o nich, za przybliżanie nieznanych mi światów i za zakończenia, które zawsze są niespodzianką:


W drugim koszyczku leżakują zwinięte w nagłym przypływie sił kłębki malabrigo, kłębki na męskie dzierganie. Wszystko już mam - policzone oczka, wybrane druty. Powinnam zacząć, bo sezon się skończy. Może dziś wystartuję? Może:)


Kolory prawdziwe, choć rozjaśniła je lampa. Ale tonacja oddana - no i czerń jest czarna, a to na zdjęciach rzadko mi się zdarza:)




P.S. Bydlątko ma się dobrze... przytyło, zrobiło się nawet nieco papuśne. Dziś dotarło do mnie, że niedługo minie pierwszy miesiąc, pierwszy z "trzech do sześciu", że się jednak przyglądam, zaglądam, obserwuję bardziej, niż to jest potrzebne. I że od tego co się stać musi nie uciekniemy. Ani ona, ani ja. A tak bym chciała...