wtorek, 20 stycznia 2015

Po raz czwarty

Primo - tutaj.
Secundo - tutaj.
Tertio - tutaj.
Quatro właśnie się pisze.

Wczoraj około 09.30 ruszam na SOR, do sekretariatu.
Docieram około 10.00, tak byłam umówiona.
Osoba, z którą się umawiałam jest dostępna, ma dla mnie czas.
Osoba wygląda mi na szefową sekretariatu.

Teraz będzie dygresja.
Metrów kwadratowych sorowskiego sekretariackiego pomieszczenia - może z osiem.
Nie, z siedem.
Na tych metrach pracuje 6 osób.
Oddział jeden z najnowszych, niedawno wybudowanych.
Dla mnie ten metraż to jakiś kosmos.
Ludzie przyjaźni, pamiętają mnie, poznają.
W międzyczasie rozdzwania się mój telefon, nie wyłączyłam, a powinnam.
Pracownicy sekretariatu próbują rozkminić, co to za muzyka, zgadują, a ja opowiadam im historię związaną z moim komórkowym dzwonkiem. Wszyscy słuchają i wszyscy się śmieją.
Koniec dygresji.

- Powinna pani iść na dyspozytornię i tam napisać podanie. A kto jest dziś na dyspozytorni? - pada pytanie.
- Hermenegilda* - słyszę odpowiedź od jednej z osób.
- Uuuuuuuuuuuu.... - to komentarz pozostałych. Szefowej również. Na twarzach konsternacja. Lepiej tam nie iść, pytam? Lepiej nie, zgodnie potwierdzają wszyscy.
 (domyślam się, co znaczy: uuuuuuuuuuuu, przeraża mnie, że ktoś, komu nie można zaufać wysyła do ludzi karetki, decyduje o życiu lub śmierci...)

- Wie pani, proszę napisać to podanie tutaj. Ja zajmę się resztą i oddam papier komu trzeba.
Nie mam gdzie usiąść, a muszę.
Szefowa, sadza mnie przy swoim biurku, sama stoi obok mnie, widzi pani, mówi, nawet nie ma gdzie postawić krzesła, żeby ktoś z zewnątrz mógł usiąść.
No nie ma.
Kierowana przez nią piszę stosowne podanie, pani jest pomocna, mówi, co jak i do kogo.
Dokument zostawiam u niej.
Żegnam się ciepło, słyszę w odpowiedzi gromkie chóralne "do widzenia".

Idę na neurologię.
Ostatnim moim zadaniem będzie dostarczenie chorej ciepłej odzieży przed planowanym transportem.
Muszę się dowiedzieć, kiedy mam to wszystko przynieść.
Jest już po obchodzie, jest też względny spokój, przy pielęgniarskim stole trafiam na bardzo ogarniętą osobę, dość młoda kobieta, może to oddziałowa.
Bierze jakiś urzędowy formularz, spisuje dane ZOL-u (wcześniej już je podawałam, ale komuś innemu), spisuje moje dane i kontakt do mnie. Zapisuje też datę transportu i godzinę, o której chora musi być w ZOL-u.

I wtedy jak Filip z konopi wyskakuje nagle mąż chorej!
Albowiem tak, jest mąż, mąż późny, mąż nie-ojciec córki, mąż, którego zaangażowania w sprawę wszyscy się boimy jak ognia. Detali stronie internetowej nie użyczę, tu trzeba mi uwierzyć na słowo. Napiszę tylko, że człowieka widziałam tylko raz, w domu chorej, że około pierwszego do chałupy nie można wejść czystym butem bo się tego buta po cholewki ubrudzi, że w międzyczasie człowiek się ogarnia i do kolejnego pierwszego jak człowiek wygląda, po czym kółko dalej się kręci (jest 19 stycznia, wszystko mi się zgadza). I że po trzech tygodniach po raz pierwszy odwiedził żonę w szpitalu...
I że ma w tym wszystkim potężny interes - i jeszcze większego stracha.

Człowiek mnie rozpoznaje.
Pyta, po co przyszłam, pyta grzecznie.
Jestem zaskoczona i sparaliżowana, nie wiem, ile słyszał i ile wie.
Kręcę, ściemniam, przepraszam, ale ja jeszcze muszę coś załatwić.
Człowiek znika w pokoju chorej, ja półgłosem konwersuję z pielęgniarkami.
Mówię, że się boimy, że może być niebezpiecznie, jeśli on się czegokolwiek dowie.
Na ziemię sprowadza mnie oddziałowa.
- Proszę pani, informacji udzielamy tylko osobom upoważnionym, upoważniona jest córka chorej, nikt inny niczego się od nas nie dowie.
- Ja też mam upoważnienie - cicho mówię.
- Ale ja pani żadnych informacji nie udzieliłam i nie udzielę, przyjęłam tylko to, co mi pani powiedziała - odpowiada pielęgniarka.
I to jest prawdą.
I to jest pierwszy kompetentny człowiek, który ma dokładną świadomość, co i komu może powiedzieć. A ja cieszę się, że nie trafiłam na nią wcześniej. Niczego bym nie załatwiła! I modlę się, żeby mężowi chorej nikt nic nie powiedział. Jest na to nadzieja. Do wyjazdu jest jeszcze 12 dni. Jeśli chora dnia transportu dożyje (stan jest stabilny, choć ciężki) i dojedzie do ZOL-u będzie bezpieczna. Będą przy niej ludzie, którzy ją kochają. Nikt jej więcej nie skrzywdzi...
A mąż, który pojawia się po trzech tygodniach (udar miał miejsce w jego obecności) z pewnością wątpliwości w personelu wzbudzi.

Szykuję się do wyjścia.
Mąż chorej ponownie próbuje się dowiedzieć, po co przyszłam.
Kryguję się, uśmiecham, mówię, że córka chorej mnie prosiła, że coś tam i jakoś tam. Trzymam dziób na kłódkę coby mi się nic nie wypsnęło, zakładam kurtkę, podaję rękę mężowi, żegnam się.
Przy dobrych wiatrach więcej się nie zobaczymy, choć życie pisze różne scenariusze.

Co przede mną w tym temacie?
Ewentualne odwiedziny u chorej - postaram się.
Dostarczenie odzieży na drogę.
Na tym moja rola najprawdopodobniej się skończy - i dobrze.
Będzie jeszcze w tym temacie jeden post, taki podsumowujący.
W komentarzach malujecie mi laurki. Muszę więc Wam napisać, że ja też coś z tego wszystkiego mam. Że mam bardzo dużo. Napiszę Wam, co mam.
Opiszę też wszystkie przemyślenia, jakie w trakcie załatwiania spraw chorej przyszły mi do głowy. Mam pomysł na nowy szpitalny etat. Tylko NFZ go pewnie ani nie uzna, ani nie sfinansuje.

No i mam jeszcze jedną wiadomość.
Tu był początek.
Tutaj rozwinięcie.
A dziś... dziś jest KONIEC.
Dziś w nocy człowiek odszedł, by nie powrócić już nigdy.
Po wielkim cierpieniu jego samego i rodziny.
Pogrzeb lada dzień.
Takie życie...

P.S. Może nie powinnam, ale te psie zapiski mnie samej ułatwiają pamiętanie, co jak i kiedy. Psina dziś rano wymiotowała żółcią. Forma dobra, plasterek wędliny pożarła, takie wymioty wcześniej jej się zdarzały. W kontekście jej choroby odnotowuję, że zdarzyły się dzisiaj.

* - dane osoby zostały zmienione.

8 komentarze:

Ataboh pisze...

Wiesz takie Zdarzenia w naszym życiu, zawsze nie pozostają bez daru... zawsze one nam dają i zawsze dużo. Co nie zmienia faktu, że masz wielkie dobre serce :)

Dorothea pisze...

Ataboh - zawstydzasz mnie. Zawstydzasz mnie dokumentnie.

Unknown pisze...

Nasuwa mi się takie pytanie : czy córka chorej może zrzec się juz teraz ewentualnego spadku na rzecz męża chorej tak, aby ten się nie dowiedział? Czy można coś takiego załatwić w sądzie?
" Troskliwy mężuś" pewnie boi się nie tego, że żona umrze, ale tego że zostaną długi. Mam dziwne wrażenie,że te wszystkie długi to jego sprawka

Dorothea pisze...

@ Monika Jakubiak - niestety umowy są na chorą. Zatem długi też są jej. Mąż o długach może nic nie wiedzieć. Nie sprawdzamy tego, na wszelki wypadek. Stracha ma z innego powodu. Nie jest właścicielem mieszkania. Nie jest nawet współwłaścicielem.

emka pisze...

nawet nie wiem co napisać aby nie była to znowu laurka... więc pozdrawiam bardzo serdecznie :)

Dorothea pisze...

@ emka - pozdrowienia mogą być, pozdrowienia jak najbardziej przyjmuję:)))

Anna pisze...

trudna, przykra sytuacja, aż trudno myśleć, że wszystko jest po coś, a jest przecież

Dorothea pisze...

@ Anna - no jest po coś. Tylko często tego cosia nie widać, dopiero z perspektywy może...

Prześlij komentarz

Dobrze, że jesteś :)