poniedziałek, 31 grudnia 2012

Już to wiem.

Nie ma złych i dobrych lat.
Są tylko lata łatwiejsze i trudniejsze.
Po najczarniejszej nocy wstanie dzień, po beznadziei wróci nadzieja.
I będę żyć dalej, żyć do końca.

Jak był ten rok?
Emocjonujący, obfity w wydarzenia, pełen życia w życiu.
Dwie bardzo poważne choroby w rodzinie, obie zakończone wyzdrowieniem.
Radość:)
Odejście mentalne bliskiej mi przez bardzo wiele lat osoby, z jej woli.
Ból i smutek.
A później wewnętrzne poukładanie i mnóstwo dobra, które z nie-mojej decyzji się stało.
Wdzięczność:)

Początek odbudowywania bardzo ważnej relacji w rodzinie.
Zawaliliśmy obustronnie, ale... odbudowy wola takoż obustronnie silna, pracy będzie dużo, emocji jeszcze więcej.
Radość, radość, radość!!!

Latałam na kijach - nie wylatałam wprawdzie 2012 kilosów choć taki był gryplan, ale wylatałam niewiele mniej.
No i nauczyłam się pływać - ha! Niespodzianka dla mnie samej, która jak dotąd tylko "po warszawsku":)))

Mam dach nad głową.
Mam co jeść i w co się przyodziać.
I czym pachnieć:)
Mam pracę. Mamy pracę. Wszyscy w rodzinie mamy pracę.
Mam miłość.
I Miłość też mam.

Żyję dziś, tu i teraz - śmieję się i płaczę, kocham i i cierpię na przemian - ale czuję, że żyję!
Nie jutro, nie pojutrze, nie w wyobraźni - dziś, tu i teraz, w każdej chwili!
Piotr (klik) przed chwilą przypomniał, że tak właśnie żyli z Joanną.
Uczmy się od najlepszych. Ja się uczę.

Życzę Wam, nam Życia - żywego, mocnego, prawdziwego, życia do końca!
 I niech będzie nam wszystkim dane widzieć zdarzenia w czasie we właściwym wymiarze - niech dzie!
Nie tylko w Nowym - 2013:)

P.S. Niedługo fajerwerki - uwielbiam!


piątek, 28 grudnia 2012

Wymuszona domówka

Hello.

Święta byli pikne.
Bardzo bardzo.

Za to tera my siem z chłopem dochrapali.
Obazwei, wespół wzespół.
Łon - zapalenie czegoś-tam, z gorączką i antybiotykiem, zwolnienie do końca roku.
Ja - zapalenie tchawicy i gardła (dochtórkę zatchło, jak w mą gardziel zajrzała), z gorączkom mniejszom, bardzo podobny antybiotyk (ten trzytabletkowy), zwolnienie do... 04.01.2013.
Generalnie łon bardziej chory, a ja bardziej zwolniona.
Ale lekarzów innych mamy - żeby nie było!

Byłam dziś jeszcze krótko czygodziny w pracy, zrobiłam co czeba.
Później żeśmy we dwie sztuki zepsem czecim chrapali chwilkę dłuższą czterogodzinną.
A teraz pozostaje grzać tyłek w piernatach, łykać prochy i czekać na lepsze jutro:)

Szkoda mi pływania i kijów, bardzo szkoda.
W zamian za to się wyśpię.
I może wreszcie podziergam?

P.S. A to znacie? Do śmiechu, nie do płaczu, serio:)


czwartek, 27 grudnia 2012

Dostałam mailem

ale przed świętami nie chciałam pokazywać.
Poproszona przekazuję dalej.
Z miłością.


środa, 26 grudnia 2012

Niesamowite...

Najpierw tu: Przeczytajcie, o co syn zapytał ojca (klik!).
Koniecznie!

A później zobaczcie to:



Niesamowite.

P.S. Piękne Święta.
Jedne z najpiękniejszych w moim życiu.
:***

niedziela, 23 grudnia 2012

Opowieść wigilijna

Moja własna, choć nie o mnie.
Miała być...
Mam ją w sercu, w głowie i na klawiaturze też mogłabym mieć.
I bardzo bym chciała Wam ją opowiedzieć, bardzo jest tego warta.
Ale nie dam rady, albowiem zaraz padnę.
Ślip mię się klei.
Padnę, jak nic.

 (zdjęcie z netu)

Ten rok jest szczególny.
Pracowa praca do końca, do ostatniego dnia i tchu, naryjopad i szaleństwo, ale wyrobiona jestem jak rzadko.
Się cieszę:)

Ekipa Seniorów wypadła z pomagania w świątecznych kulinariach.
Chyba na dobre...
Tym razem to im  trzeba posprzątać, ugotować i upiec, na dodatek dietetycznie, nie ma że boli.
Się robi:)
Mój-ci-on własnoręcznie (czytaj: maszynowo:) upiekł swemu teściu, a memu ojcu drożdżoworodzynkową bułę. Senior zachwycon:D

W zamian Ekipa Młodych zwarła szyki, co cieszy bardzo i nieco odciąża.
I choć sporo jeszcze pichcenia na jutro zostało to chwilka wieczorna jest, coby słówko skrobnąć.
Patrzę na niegotową jeszcze choinkę (gotowa będzie jutro).
Piszę z wyrka, wwąchana w zapach grejpfrutowego olejku.
Myślę o jutrzejszym dniu...
O każdym z nas.
O dzieciarni, która napełni dom radosnym śmiechem.
O młodych, z których połowa to nasze przyszywane dzieci.
O seniorach, którzy nie dotrą i do nich dotrzeć będzie trzeba (kupiliśmy im cud-miód prezencik, radocha będzie jak trza!).
O K. myślę, który ostatnio bywa u nas co roku, bo jakoś się nie składa, żeby w Ten Dzień mógł być z tymi, z którymi by chciał...

 (też z netu)


Połowa naszych corocznych wigilijnych ludzieńków  nie jest naszą biologiczną rodziną.
Tak jest od lat.
I to jest naszym największym wigilijnym skarbem:)

Kogoś zabraknie. Jak co roku.
Ale ja już rozumiem i już nie rozdzieram szat, już wiem, że tak musi być.
Dlatego radości jutrzejszego dnia nic mi nie odbierze:)


Radosnego świętowania Narodzenia Tego, Który Jest.
Który Był.
I Który Przychodzi.
Wszystkiego dobrego Wszystkim moim Czytającym!

Ze specjalną dedykacją piosenka, która co roku szarpie mi serce:


P.S. Dzięki za komentarze pod poprzednim postem, wszystkie przekazałam.
P.S.2. Kupamięci - dziś 20 basenów, stylem pięknym klasycznym, gdyby był czas, to i 40 by wyszło - ha!
Cieszę się jak dzika norka:D


wtorek, 18 grudnia 2012

Niedaleko mnie

w małym sklepiku, w którym często robię drobne zakupy pracuje kobieta.
Dziś po raz pierwszy zamieniłyśmy więcej niż parę słów.

Syn, prawie 16 lat, obecnie ostatnia klasa gimnazjum.
W marcu 2012 wykryto u niego chłoniaka złośliwego.
Przypadkiem chłoniak był w miejscu, w którym dał się wykryć.
Onkologia Wrocław, operacja, chemia.
Wyniki "po" najlepsze z możliwych.
Rokowania świetne.
Regularne badania na Hirszfelda.
Wszystko na dziś ok.

Ale jest problem.
Chłopak przed chorobą był żywy, wręcz nadaktywny, rozrabiaka do imentu.
Świetny uczeń.
Po diagnozie, operacji i chemioterapii zgasł.
Totalnie.
Nie wchodzi w relacje.
Nie uczy się.
Na niczym mu nie zależy.
Matce zakomunikował, że ma wyj*bane na wszystko.

Rozumiem to.
Chciałabym jakoś pomóc.
Gdzie mogę ją skierować? Jakieś forum, stowarzyszenie, wirtualna grupa wsparcia?
Chłopak z psychologami gadać nie chce.
Przesiedzi przepisową godzinę i wychodzi.
Matka martwi się o niego bardzo.

Jeśli ktoś z Was wie, jak pomóc matce, a w konsekwencji chłopcu - napiszcie, bardzo proszę.
Ja nie mam pojęcia.

sobota, 15 grudnia 2012

Magic moments

150 pierogów ulepione i zamrożone, scurkom żeśmy dziś wespół wzespół lepiły.
Lepienie i ploty, gadanie z sensem i bez sensu, ciepła herbata z domieszką serca, dużo śmiechu.
Babskie darcie pierza:)
(nieustannie jestem wdzięczna, że jest tak blisko, że oboje są względnie blisko, że nie w Szkocji albo na innej Antarktydzie, wdzięczna bardzo).

Zakupy zrobione, mięso i pochodne zamówione, prezenty czekają na pakowanie, już wszystkich obkupiłam, uwielbiam, kiedy w dniu Wigilii michy im się cieszą, bo udało się trafić. Uwielbiam!
A po niedzieli najdroższy kupi prawdziwnego chojaka, po czym z małolatem będą go ubierać.

W kuchni dziś odwierty i nawierty, od 15.00 mniej więcej, mój-ci-on z rocznym poślizgiem montuje to, co zostało jeszcze do zmontowania, a ja się cieszę jak głupia zamiast się wściekać, dlaczego tak późno:)
Dojrzewanie do tego co ważne niektórym zajmuje nieco więcej czasu:P

Pracowa robota pierwszy raz w życiu ogarnięta na tyle, że bezstresowo czekam na poniedziałek - pierwszy raz od 13 lat tak się czuję, zatem warto odnotować - kupamięci!

Jest 22:35.
Leniwie sączę Grand Imperial Porter (klik!) - piwo dla prawdziwych mężczyzn:P
Jutro basen, albowiem rozbaseniłam się nieprzytomnie i pełną parą uczę się pływać stylem klasycznym (klik)!
Albowiem jak dotąd z pływaniem u mię cienizna była.
Ale już się wynurzam, synchronizuję, koordynuję i przez okularki paczę - takie z szerokim kątem widzenia, a jakże! Jeszcze tylko głębokości się boję, ale... wszystko mija, nawet najdłuższa żmija:)
Tego się czymam!

W planach jeszcze 4 ciasta (w tym roku to mój pies i moje pchły), farsze i inne nadzienia, mięs pieczenie, domu strojenie, stołu nakrywanie, albowiem w tym roku centralne rodzinne obchody Narodzenia Tego, Który Jest będą się odbywać u nas.

Codziennie
w tym wszystkim
co najmniej pół godziny (najczęściej z okładem!)
dla Victora Frankla (klik)!.
Czytam go z wujkiem google i ciocią wikipedią, notatki poczyniam, coby zatrybić, zakumać, zajarzyć.
Serce rośnie!

Co u Was? Jak świąteczne przygotowania, jakie ciasta, mięsa, jakie tradycje?
Piszta, ludziska - piszta!

czwartek, 13 grudnia 2012

13.12.1981

Pamiętam.
Byłam dorosła.
Młoda, ale całkiem dorosła.
Mieszkałam wtedy we Wrocławiu.

Pamiętam poranny smród gazu łzawiącego i szczypanie w oczach na Placu Pereca (mówiło się o nim "Gasplatz"), kiedy jechałam tramwajem do pracy.
Jak szczypało to znaczy, że w nocy walka była...

Pamiętam zajezdnię na Grabiszyńskiej i zostawiane tam pod tablicą kwiaty (robiłam oko do motorniczego, tramwaj zatrzymywał się na przystanku, wypadałam z niego, leciałam pod tablicę, rzucałam kwiaty, biegłam do czekającego na mnie tramwaju).
Pamiętam okropną uliczną bitwę i pałowanie młodych mężczyzn, milicyjne suki, zacietrzewionych zomowców, armatki wodne (w grudniu!) - oglądałam to z okien tramwaju...
Trochę się bałam - nie miałam we Wrocku zameldowania, jakby się tramwaj zatrzymał, jakby wpadli i wylegitymowali to zostałabym spałowana i zamknięta na dołek na 48h...

Pamiętam wojskowo - zomowcowe patrole.
I świniaka, którego wiozłyśmy z mamą - świąteczną kontrabandę, której nam nie znaleźli i rodzina miała co jeść na święta.

I w stanie wojennym poznałam mój-ci-onego, pamiętam, jak po randce w czas godziny policyjnej na piechotę pomykał do domu..
Poznałam, zakochałam się, pokochałam z wzajemnością - i czymiem się do dziś!:)

Ale mię dreszcze przeszli po tej fali wspomnień...

P.S. To co powyżej to jest kopia.
Mojego własnego komentarza do tej notki (klik!)
Ale siebie samą chyba mogę kopiować?:)

Co Wam zostało w pamięci z tych lat?
Napiszcie.
Ciekawam bardzo.

środa, 12 grudnia 2012

Jaka piękna data:***

12.12.2012 - piękna, azaliż nieprawdaż?
Moja kochana, wrażliwa, pięknowłosa, pięknogłosa i utalentowana Vi (klik!) urodziła się właśnie 12.12!
I dziś ma taką piękną datę swoich własnych urodzin:)

Violet - dla Cię od mię kwiaty:


Toast szampanem:


 I piosenka:


I niech jak najczęściej będzie Ci pięknie, dobrze, spokojnie, radośnie...
A najmocniej - odnajdywania SENSU we wszystkim!
Całuje Cię i publicznie ściska SENSOmaniaczka:)

♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥

P.S. Zdjęcia z netu (coby nie było, że prawa autorskie i dobra osobiste).

Czy udało mi się być pierwszej w całowaniu Twego pyszczycha???
Mam nadzieję, że tak!

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Dzieje się!

Oj - dzieje:)

Tutaj (klik!) się dzieje.
Zajrzyj.
Załóż konto, zaloguj się. Ja już tam jestem! Szeregowcem jestem:)
Napisz, co możesz dać, jakie masz umiejętności, możliwości, kompetencje.
Jesteś potrzebny/potrzebna/niepotrzebne skreślić P:

To ma sens.
Sens - jeden z najgłębszych sensów!
A o sensie można tutaj (klik!)
I jeszcze tutaj (klik!).
I można jeszcze o tutaj - klik!

Wszystkie czy książki mam. Od kilku dni.
Paczom na mię, a ja się zaczytuję.
Pożeram, pochłaniam.
Później będę trawić:)

Najprawdziwsze, najgłębsze rekolekcje.
Czuję się tak, jakby mi przyłożono do paszczy maskę z czystym tlenem.
Oddycham, zatycham się, oddycham, oddycham...
Nadzieja zdecydowanie NIE JEST matką głupich.
I warto ją mieć (choćby w ilościach chemicznie śladowych), i warto czekać.
Żeby z perspektywy, z oddali, z dystansu - ujrzeć SENS...

P.S. Zasypało nas, zawiało, zmroziło.
Was też?

piątek, 7 grudnia 2012

Trochę spóźniona jestem,

ale to przez roboty huk.
Spełniam prośbę Magdy (klik tu!)



Szczegóły - w tym poście (klik!)
Zróbcie coś dla niej, plisss.
Ona ma 30 lat, męża i małą córeczkę...

Kto może.
Kto chce.
Niech zrobi!

wtorek, 4 grudnia 2012

Jaka piękna jesień...:D

Całkiem zimowa:)

Fotograf  sfotografował fotografującego fotografa, znaczy mój-ci-on - mię, znaczy to sem ja:


Jeśli się uda to efekty mojego pstrykania dorzucę wieczorem w tej samej notce, te udatne znaczy się.
A jak się nie uda dziś to dorzucę jutro.

I jeszcze mam na kilka pytań odpowiedzieć i kilka pytań ułożyć - no roboty kupa, jak nic! Ale to już będzie chyba w następnej notce.
Póki co - do wieczora!

**********************************************************************************************
No to już prawie wieczór,  jezdem - i lecimy z koksem - tym razem moja tfórczość, jakoś musicie to zdzierżyć:P

Przyroda ogólna znaczy bajka:


Bajki ciąg dalszy:


I jeszcze:


Tu my se jedli smażeny syrrr:


Ta niebieskość nie podrasowana, serioserio:


A tu detalik taki:


I jeszcze brylanty:


I inne brylanty trochę mniej brylantowe:


I takie cudo, no cudo, okrutnie trudne do sfocenia - megaszadź, była wszędzie, wszędzie:


O, tutaj całe szadziowe drzewo - i niebieska niebieskość niedoniebieszczana, słowo:



I koniec wycieczki:


Znaczy koniec trasy.
Nosy i łapy nieźle podmarzły, ale zostały wypluskane , wymoczone i wygrzane w ciepłych basenach Polanicy, Dusznik i Kudowy. W Kudowie po czeskiej stronie dopadłam czarnego Kozela - ha! To od 2 miesięcy moje kultowe piwko. I takim pozostanie już na zawsze:)

Było cudnie.
Zabrakło Tego, Który Zachorzał i jego Połowicy, ale sie nadrobi. Wkrótce:)
W drodze powrotnej Zdrowiejącego odwiedziliśmy - jest już w chałupie, pomyka z prędkością światła i czuje się fantastycznie, a prowadzi dietetycznie:)

P.S. Zdjęcia prosto z aparatu, bez obróbki.
Ale co oko mój-ci-onego, to oko, nie?
On umie patrzeć - oj umie:)

środa, 28 listopada 2012

Niechciane modyfikacje

Najpierw info - pacjent zdrowieje w postępie geometrycznym.
Jest dobrze, jest bardzo dobrze:)
Cieszę się ogromnie.

A teraz z innej beczki.
Od dawna czytam o GMO, od dawna się tym interesuję.
Dziś mama Laurki (klik!) opublikowała posta z niepokojącymi informacjami.
Jest tam również adres do petycji, którą można podpisać.
Zajrzyjcie, proszę.
Przeczytajcie posta.
I rzućcie okiem na komentarze, koniecznie.

W moich okolicach w ostatnim roku zaobserwowano pola obsiane kukurydzą GMO. Potężne kukurydziane LASY. Dżungle. Niepodobne nijak do tych niemodyfikowanych. W ilościach hurtowych. Masakra. Ktoś na to pozwolił, ktoś się pod tym podpisał.

Dbam o żywienie mojej rodziny, obrabiam produkty nieprzetworzone, jemy jajka "zerówki", sami pieczemy razowy chleb (po którym jelita pracują jak należy), ziemniaki i inne warzywa na zimę kupujemy w sprawdzonych miejscach.
Chcę, byśmy byli zdrowi - na tyle, na ile to od nas zależy.
Nie życzę sobie dezinformacji, braku informacji, konieczności spożywania modyfikowanych genetycznie produktów.

Zapraszam też  tutaj (klik!) - warto zajrzeć i wyrobić sobie własne zdanie.
W końcu przecież chodzi o każdego z nas...

Podpisuję petycję.
A Wy?

wtorek, 27 listopada 2012

Samo życie

Wiek średni.
Płeć męska.

Od czwartku objawy.
Osłabienie, z dnia na dzień coraz większe. Ale to przecież się zdarza.
Jelitówka, na bank jelitówka, teraz wszyscy tak mają.
Morfologie i inne tam gazometrie ok.
Przejdzie.

W sobotę niepokój, słabość rośnie, tętno zaczyna przekraczać setkę i na takim poziomie się utrzymuje.
Po północy jest już całkiem niedobrze - pojawia się krew tam, gdzie jej być nijak nie powinno.
Słabość sprowadza dużego człowieka w trybie nagłym do parteru.
Parter połączony jest z nietomnością całkowitą.
Przyjeżdża karetka.
Ciśnienie 50 na coś tam.
Nosze, wóz tnie na kogutach.

Szybkie badania.
Hemoglobina 6.
Ciśnienie cieniutkie.
Podejrzenie krwotoku wewnętrznego.
Ratowanie życia.
1,5 litra krwi, osocze. Płyny.
W niedzielę rano sms: "Jestem w szpitalu, w nocy zabrało mnie pogotowie".
Szczegółów dowiaduję się później...

Wczoraj gastro.
I ogromna ulga - to tylko (w tej sytuacji) żołądek i dwunastnica, stan zapalny i owrzodzenie.
Jak dotąd - bezobjawowe, bezbólowe...
Ten brak objawów to dla mnie szok.

A dziś?
Pompa infuzyjna z lekiem przeciwkrwotocznym,  nadal płyny, już odczuwalny głód (żarcie kapie przez kroplówkę) - i uśmiechnięta krótka rozmowa telefoniczna:)

P.S. Natychmiastowy przyjazd do wezwania.
Szybka fachowa pomoc.
Trafiona (mam nadzieję) diagnoza.
Jestem wdzięczna. Bardzo wdzięczna.

... inaczej wyglądałaby ta notka, gdyby nie było wolnej karetki... brakowało niewiele...
I choć się ze śmiercią liczę, choć o niej pamiętam i wiem, że zawsze przychodzi nie w porę - TA z wielu powodów dotknęłaby mnie wyjątkowo boleśnie.


sobota, 24 listopada 2012

Wieczór z mężczyzną...

z młodym mężczyzną (klik!).
I z muzyką uwielbianą i pełną wspomnień z młodości... (klik!).

Roztapiam się i rozpływam.
Wieczór.
Późny wieczór.
Dobry - dobry wieczór...

Jako i dzień był dobry.
Pracowity, pełen dobrych emocji, małych radości.
Dobry.

E-moll - piękny.
Ale f-moll - ukochany:)

Edit  godz. 23.24:

Rozwalił mnie doszczętnie (klik!)
Taki młody - a taki głęboki i mądry...
Pozostaję w lekkim szoku.
W wielkim zadziwieniu.
I niemniejszym szacunku.

piątek, 23 listopada 2012

Poczytajcie

Naprawdę warto (klik!)

I niech mi nikt nie pisze, że coś ze mną jest nie tak.
Znaczy że czytam właśnie TAKIE blogi.
(jeśli ktoś tak napisze jego komentarz wyląduje w spamie - ostrzegam!)
Owszem, jest ze mną tak, jak najbardziej TAK!
Zdrowa na ciele i na umyśle chcę ich czytać jak najwięcej.
Albowiem życie to także umieranie.
Umieranie jest częścią życia.
Chciałabym umieć żyć-do-końca.
Chciałabym umieć umrzeć...

Często o tym myślę, jednocześnie ciesząc się do imentu życiem-tu-i-teraz.
Podziwiając nieprawdopodobnie tych, którzy zmagają się z jakże inną rzeczywistością.

Przyjdzie czas.
Na każdego z nas przyjdzie czas - azaliż nieprawdaż?
Warto się podszkolić - choćby teoretycznie i emocjonalnie.

Dziękuję.
Dziękuję każdemu z Was dzielących się cierpieniem i odchodzeniem - i dziękuję Tobie, Marzenko...

sobota, 17 listopada 2012

Zmęczona jestem.

Oczekiwaniami, że odpowiem na każdy mail - choć odpowiedzieć nie mogę.
Czasubrak. Tak - brak!
Że będę czekać i czuwać (bo nie będę).
Zmęczona.
Ludzkimi pragnieniami "bycia-z".
Całymi latami nic innego nie robiłam, tylko byłam.
Z.
(już nie będę).
Zapominając o sobie, czasem o rodzinie... zapominając, bo byłam potrzebna do Życia.
A raczej uwierzyłam w to, że jestem do tegoż Życia niezbędna.
Życia-nie-mojego.

Życie moje i moich najbliższych to dla mnie Priorytet.
Dziś, ale nie od dziś.
Od dawna.
I jeszcze Życie tych, którym Życie wymyka się z rąk i uchodzi...
I tych, którzy najsłabsi i zapomniani.
To też Priorytet.

Dziergam. Dla siebie - przede wszystkim dla siebie.
Szaraczka - zwyklaczka, ponczo takie, co to samo w sobie nieciekawe i do bólu zwyczajne, ale takie właśnie musi być, albowiem całą jego ozdobą będą dodatki - i właśnie dlatego ma być zwyczajne, by później z dodatkami niezwyczajne mogło być.

I nie tylko dla siebie dziergam.
Coś-nie-dla-siebie też dziergam.
I udziergam:)

P.S.1. Dziś kije. 1,5 h, 8 km. Sama (rzadko sama).
Jutro wyjazdowy aquapark.
Pojutrze... znów kije:)
A popojutrze miejscowy basen:)
Dopamina, serotonina i inne takie. Potrzebne, żeby żyć i prze-żyć.
Przetrwać.

Życie jest trudne...
Bardzo trudne.

P.S.2 Tęsknię...


niedziela, 11 listopada 2012

Robótka 2012!

Tu jest sztandar:


A tu są szczegóły:

u kaczki (klik)
oraz u bebeluszka (też klik!)

Kaczka pisze:

"Jakąś czapkę z hiperpomponem?
Jakiś szalik w śmieszne paski?"
Wydziergać znaczy trza:)

Jakby nie patrzeć -  druty/szydełka/co kto ma i może w dłoń - i jedziemy z koksem, kochani!
Według specyfikacji kaczkowo - bebeluszkowej:)

Ja się piszę - a Wy?

środa, 7 listopada 2012

Byłam, widziałam, kocham od lat:)

To miasto.
Nie kochać nie mogę, albowiem moja Życiowa Miłość jest również z nim związana:)

A toto poniżej, toto na zdjęciu... jest cudne!
A jeszcze niedawno było brzydaaaalem.
Cudne ma to, co na zewnątrz, środek też jest cudny, a będzie bardziej.
Prace wrą, posadzki się szlifują, galerie w przygotowaniu.


Celebruję chwile i momenty, dostrzegam i doceniam drobiazgi, przychodzi mi to z coraz większą łatwością, staje się nawykiem.
Tu-i-teraz, nie kiedyś-gdzieś-tam.
Dziś - dziś nogi mnie niosą, serce bije, pociąg wiezie, a piwo smakuje wybornie.
Niestraszna mi nawet śniegomżawka i temperatura przez zero:)
Mistrzyni (klik!)  - dziękuję!

Pociąg - rzęch nad rzęchy, masakra!  W trakcie jazdy dzwoniłam do mój-ci-onego, coby sobie nowego modelu szukał, bo nie byłam pewna, czy dojadę. Pot mię się lał  po czterech literach na skutek pociągowego  grzania bez umiaru, a wagony sprawiały wrażenie, jakby się miały za moment rozjechać - każdy w swoją stronę. Telepało, trzęsło, charczało i gwizdało!
Przygoda życia - serioserio:)

P.S. Gdzie byłam?
Tambylcy i tammmieszkańcy - cicho być!
:*

poniedziałek, 5 listopada 2012

Poprzednia notka

schowana.
Dla mnie i tylko dla mnie.
Kto przeczytał ten przeczytał, reszcie nie będzie dane.
Nie powinnam była dolewać oliwy do ognia, który i tak już płonął.
I nie chcę, żeby te treści kogokolwiek nakręcały lub komukolwiek szkodziły.

Dziś jestem bogatsza o informacje, których jeszcze wczoraj nie miałam.
I przepraszam wszystkich, którzy poczuli się poprzednim postem dotknięci.
Nie było moim zamiarem nikogo krzywdzić, ale mogło się stać, że skrzywdziłam.
Ciężko w tym wszystkim odnaleźć prawdę, a mnie bardzo na niej zależy.

Tak, świat nie jest czarno-biały, wiem.
Ja też nie jestem.

Jeszcze raz przepraszam.

niedziela, 4 listopada 2012

Mam dość.

Patrzenia, jak rzuca się kamieniem zamiast chlebem.
Epatowania chorymi emocjami - tu i teraz, natentychmiast!
Obrzucania się wzajemnie gównem i błotem.
Pisania i wycofywania się z tegoż pisania.
Posiadania jedynie-słusznej-racji i Prawdy Najprawdziwszej.

Mam dość.
Dość, dość!
Mnie interesuje tylko PRAWDA.
Nie gówno prawda, ale PRAWDA!
A tej się nijak nie dowiem ani jej nie poznam - w tym pieprzonym internetowym pogmatwanym świecie nie mam na to szans.

Jemu (klik) wierzę.
Pisze u siebie, pisze u Chustki, jemu wierzę.
Resztę będących w temacie póki co mam w głębokim poważaniu.
Tu i teraz, w niedzielę 4 listopada 2012 o godzinie  21.41.
Albowiem nie mam w posiadaniu narzędzi, które pomogłyby mi odnaleźć prawdę.

P.S. I póki co nie wiem, czy mam ochotę jeszcze w tej wirtualnej przestrzeni być.
Tu, gdzie ludzie mają śmiałość oceniać nie tylko czyny, ale także INTENCJE.
I pisać o tym na blogach.



Niedobrze mi.



P.S. Reklamacji nie uwzględniam, na pytania nie odpowiadam.

Dopisane 05.11.2012:
Komentarze zamknięte.
Niepotrzebnie wdałam się w dyskusję z anonimami.
Tychże uprzejmie zapraszam do korespondencji mailowej.

czwartek, 1 listopada 2012

Co sie wylać miało - się wylało.

Wyryczałam się.
Smutek się jeszcze pęta i szwenda, ale ja żyję dalej.
I  od wielu lat już nie biegam, nie pędzę, nie warto:)
I oczywiście nie martwię się!
Płaczę, wściekam się, wyrażam gniew, klnę - ale się nie martwię.
Strata czasu.

Dziś odwiedziłam cmentarz, poszwendaliśmy się z mężem i pięcioletnim "załącznikiem", zapalaliśmy znicze (zapałki w ręku dziecka to pożar, ale młody się nauczył i radość go rozpierała!), modliliśmy się, dużo z małym gadaliśmy.

(znalezione w necie)

Na koniec kupiliśmy lizaki pod cmentarzem - wiecie, te takie, co były kiedyś, moje smaki dzieciństwa, pożarłam trzy i się zepsułam! Na szczęście niegroźnie:)

(sfocone przez mój-ci-onego)

Później spokojny obiad u córki, pogaduchy, zero stresu, luz, święto, po prostu święto.

Puszczanie papierowych samolocików i chichoty do imentu:)
Smakowanie chwil.
Uczę się, uczę smakować jedną po drugiej.
Uczę się zapominać w zabawie, w radości, niczym małe dziecko.

Na koniec dnia przyszło mi wyprawić małego w bety, jako że reszta sobie poszła, a ja jako popsuta zostałam.
Wykończony młody nie buntował się, umył co trzeba i przylazł na przedsenne pogaduchy.
Zamierza być pilotem, zatem umówiliśmy się już na podniebne włóczęgi - mamy PLAN!
Zaczął odpływać w momencie, kiedy opowiadałam mu o podświetlanych nocą pasach startowych i o wieży kontroli lotów:)
Zapytany, co było najciekawsze i najfajniejsze w dzisiejszym dniu odpowiedział... "puszczanie samolocików z dziadkiem!":D

P.S. Tak, przyjdą jeszcze inaczej przeżywane "te" dni.
Dzisiejszy dzień Wszystkich Świętych i jutrzejszy Dzień Zaduszny, czyli Święto Zmarłych.
Będę stać nad grobami najbliższych, spotykać się z rodziną i łykać łzy.
Ale nie dziś, jeszcze nie dziś.
Zajmę się tymi dniami, kiedy przyjdą.

wtorek, 30 października 2012

Nic nie poradzę.

Taki przyszedł czas.
Słucham.
Tego, co wykopała Ania (klik!).
Zasłuchuję się.
I ryczę.



Wiem, wiem, że to nie jest poprawne politycznie i niezgodne z Ostatnią Wolą.
Trudno.
Muszę.
Taki czas.

Jutro idę kupić pomarańczową chustkę.
Muszę ją mieć.
Chcę na nią codziennie patrzeć i pamiętać.
Żeby się nic a nic nie zapomniało i nie zmarnowało...





Idę ryczeć.
Dobranoc.

poniedziałek, 29 października 2012

Piotrowi i Jasiowi...

"Przytul w ten czas nieludzki
Swe ucho do poduszki
Bo to, co nas spotyka
przychodzi spoza nas..."



Dziękuję, kolorowy ptaku (klik...).

Dziękuję za każde słowo, za mądrość, za wszystkie barwy życia.
Zostaniesz we mnie z całą mocą Twych doświadczeń ubranych w najlepsze z możliwych słowa.
I tylko czekanie na kolejny post
pozostanie już tylko
bezowocnym
czekaniem...

niedziela, 28 października 2012

Wyjechałam jesienią (w piątek),

byłam w zimie (sobota),
wróciłam jesienią (dzisiaj, w niedzielę znaczy:)

Piątkowa jesień była cudna - nie mam (jeszcze, dostanę na maila) zdjęć, musicie mi wierzyć na słowo.
Zagapiona w cudnie podświetlone w parku zdrojowym drzewa nie myślałam o fotkach.
Na ściółce z liści było jeszcze mnóstwo brązowych kulek z jaśniejszym oczkiem.
Bo to jest kasztanowe miasto (klik):)

Sobotnia zima była obłędna!
(Fotek nie mam, dostanę na maila:)
Wystarczyło przejechać tylko kilkanaście kilometrów, aby znaleźć się w zawiejach, zamieciach i innych zimowych atrakcjach pełnośnieżnych.
I na Szczelińcu - najwyższym szczycie Gór Stołowych.
Obłęd w ciapki, brak słów, szczęście pełną gębą!
Piekiełko i Niebo (na górskim szlaku), szczyt zanurzony w chmurach i mgłach, łańcuchy i czołganie przez pełzanie, nieplanowane ślizgawki (pomimo odpowiedniego obuwia), śniegu 15 cm.
Co za uczucie!

Po zimie nastało lato - o takie (klik!:)
Bicze różniste, hydromasaże, pływanie i moczenie cielska w jacuzzi... ech!:D
Bicz tajemny, podwodny, mający siłę wodospadu nazwany został "mordercą".
Albowiem azaliż obawiam się, że po tym, jak mię wymasował jutro zaobserwuję na mym ciele siniaki:D
... może by tak zaordynować obdukcję...?:)
Dwie godziny, full relaks, nie-do-opisania.

A kiedy dzień dobiegał końca... knajpka.
Grzaniec.
Dwa grzańce:)
Pierogi z kapustą i grzybami (nie pieczarkami!), fantastyczny mocno czosnkowy barszcz, przemiły wszechogarniający spokój, śmichy i długie Polaków rozmowy.

I niedziela - zima/jesień, pakowanie, ostatni spacer, ostatnie przedwyjazdowe pogaduchy, radość, radość przerywana niepokojem (klik)...

Planujemy powtórkę z rozrywki.
Za czas niedługi.
W składzie nieco większym niż cztery osoby.

Jestem.
Czuję.
Żyję.
Jestem szczęśliwa:)


poniedziałek, 22 października 2012

Weekend... & veni & vidi &... reset:)

Kupa mięci - aj and maj bigbrader byliśmy wespół wzespół & zussamen do kupy tu - relacja foto, rzecz jasna zdjęcia nie oddają, albowiem słońce + jesień = totalny bezdech i zachwyt, totalny... najpiękniejszych miejsc nie sfociłam, bo mię zatchło.
Niebo niebieskie do obłędu: 




Krajobraz księżycowy:



Kominek i fotelowe supermiejscówki - piwo kozel i wieczorne rodzeństwa rozmowy...:





84 gatunki piwa (+ 2 lane) - mniam! (spróbowałam trzech:)





Wnętrze sali kominkowej (przepał, wiem, ale ojtamojtam):



Jak wyżej, ino perspektywa inna:




An face i zaś ten lazurowy nieboskłon:




Prawie dotknęłam tego cudaczka - beczał na cały regulator!




Matka i syn - z matką można podgadać, syn roczny, dystans i szacun (szczypie w tyłek:)



Te ostatnie dwa stwory nie mają nic wspólnego z Chatą - żeby nie było:)

Jestem szczęśliwa.
Warto szukać prawdy i o nią walczyć, choćby trzeba było ze strachu robić w gacie.
Warto!

P.S. Dzierganko zabrałam.
Nie było czasu...:)))

P.S.2



Żal, bardzo żal.
Mam go w sercu.

piątek, 12 października 2012

Dzisiejszy dzień

miałam (prawie) tylko dla siebie.
I dlapsa.
Psa zmęczyłam na amen - wylatałam, nakarmiłam, ululałam, padł i śpi.
A na spacerze zepsem zbierałam liście... cuda, panie, cuda!
Liście przytargałam do chałupy.



Pasłam oczy kolorami jesieni.
Brązami buków, żółciami klonów, czerwienią... też klonów:) Klony są the best!
I głogów.
Znaczy owoców, nie listowia.
I nieprzytomnymi barwami dzikiego wina.
Liści - nie owoców:)



W chałupie w małym kartonowym pudełku leżały niedawno uzbierane kasztany i żołędzie.
Mętne, smutne, zapomniane.
Przykurzone.
(Kasztany uwielbiam i zawsze mi żal, kiedy podsychają, pleśnieją i trzeba je w końcu wyrzucić).
Tym razem wyrzucania nie będzie.
Polazłam po lakier. Bezbarwny.
I po szewski klej (bo musiałam też naprawić sobie buty do kijowania, a klej szewski się okazał klejem wielofunkcyjnym, ino capił przeokrutnie:)



Skleiłam buty.
Wyprasowałam liście (przez gazetę).
Polakierowałam kasztany i liście.
Szewskim klejem przykleiłam żołędzie do czapeczek - trzymią się po cholerze!
I takoż je polakierowałam.
I udało mi się, udało zatrzymać jesień, zatrzymać na dłużej czas kasztanów, żołędzi i obłędnie kolorowych liści. Kasztany w koszyczku wyglądają prześlicznie i cudnie się błyszczą, z ich smutku i przykurzenia nie zostało już nic, żołędzie czekają, aż przymocuję je do dębowej gałązki, a z klonowych polakierowanych liści będzie piękny bukiet - jutro, już jutro:)


Fotki mają się nijak do treści posta (tyle, że jesienne są), ale zdjęć żołędziowo - kasztanowych jeszcze nie posiadam, albowiem pracę zakończyłam całkiem niedawno, a nie chciałam focić z błyskiem. 
Może uda się jutro:)

Uwielbiam jesień - jej kolory, jej zapachy, jej wczesnowieczorną "złotą godzinę" - jeśli dzień jest słoneczny - i jej cudne mgły... Uwielbiam!

P.S.1.  Zakupiłam i przeczytałam książkę (klik!). Zaimponowała mi kobieta, zaimponowała nieprawdopodobnie... Czytałam zachłannie, połykałam kartkę po kartce, będę musiała przeczytać jeszcze raz dokładnie i zrobić notatki.
Bo kilka zdań z tej książki bardzo mi się przyda.
W życiu.

P.S.2.  Dzieje się!
Ale o tym... potem:)))

wtorek, 9 października 2012

Zwyczajnie niezwyczajne życie

Odkąd często przebywam  w niesamowitych (klik) miejscach (klik), o których częściowo w poprzednim poście coraz bardziej doceniam prostą codzienność.
Żuję, smakuję, odkrywam.
Dziękuję:*
Czasem słońce, czasem deszcz. Jak w życiu.

Mój-ci-on wyjechany.
Chciał mnie ściągnąć do siebie, choć na kilka ostatnich dni - niestety to se ne da.
Pracowe liczanki, wyliczanki, przeliczanki, nagłe maile,  kołdra cholernie krótka, a kasy na 2013 wystarczyć musi.
Zatem trza mi być na miejscu i robić swoje - i przeboleć nieobecność tam, gdzie serce ciągnie.
Przeboleję:)

Mnóstwo zadań dodatkowych.
Nagłych, niespodziewanych, na wczoraj.
Atmosfera pracowa często zawiesista, aczkolwiek nie ma tego złego.
Poligon, ot co.
Rosnę w siłę!
Nie zabija, wzmacnia.
Cieszę się;)

Bywam też tutaj (klik!). Polecam z całego serca.
Pożądana umiejętność nie posiadania jedynie słusznej racji i sporej dawki empatii.
Jeśli myślisz schematycznie - nie wchodź.
Niczego nie zrozumiesz.

Dla rozrywki, oddechu i współbycia zaglądam tutaj (takoż klik!).
Świetnie się bawię, czasem coś odkryję, gospodynię bardzo lubię:)
Serdeczności, Li!

No i oczywista oczywistość:

(źródło - chustka.blogspot.com).

Jeśli masz nadmiar krwistego płynu to przelej, dla niej.
Nadmiar dostanie się innym potrzebującym.
Ja - choć mam rzadką grupę 0 rh - - oddać nie mogę.
Skutecznie wyłączają mnie dodatnie HBS-y.
Wielka szkoda.

P.S. I tak żyjemy sobie zepsem i czekamy na Pana:)
Serce się rwie w Góry Stołowe, ale serce przeszkolone, serce poczeka.
Jeszcze pojedziemy!

P.S.2 - z dedykacją dla tych, o których dziś i wczoraj pisałam.
Z miłością:*




sobota, 29 września 2012

Nie mam pomysłu na tytuł.

Najpierw proszę tutaj (klik!).
Poźniej, zarezerwowawszy 37 minut i 24 sekundy - tutaj (również klik).
Może się przydać coś do obtarcia oczów i nosa.

Zawartość i wartość - jak dla mnie - bezcenna.

P.S. Teraz o mnie:
  1. 10 lat - śmierć 85-letniego dziadka. Na  żywo, naprawdę, hic et nunc. Moja dziecięca (nad)wrażliwość ogromna, przyjęcie prawdy o śmierci - proste. Tak widać jest i tak ma być. Wszystko słyszę i widzę. Dziadek umiera w domu, jestem świadkiem, mama płacze i opiekuje się do końca, o wszystkim wiem. Amen.
  2. 19 lat - samobójstwo przyjaciółki. Przeżycie ogromne, świadomość śmierci - normalna. Śmierć JEST i nie można od niej uciec.
  3. 25 lat - śmierć 85-letniej babci. Oswojenie, zero strachu, współuczestniczenie w opiece, obecność do ostatniego oddechu. Obserwacja odchodzenia... babcia "pakowała się" przez 15 lat przed śmiercią, przeżyła większość swoich dzieci... i nie bała się śmierci. Czekała na nią jak na dobrego gościa. I tak odeszła - spokojna, pogodzona. Od tego czasu wiem, jak wygląda agonia. I zupełnie się jej nie boję.
  4. Półtora roku temu... (klik!) zbieram owoce wcześniejszych "treningów". Dzisiaj to wiem, dopiero dzisiaj.
Nie warto ukrywać prawdy o chorobie i o umieraniu.
Nie warto oszukiwać siebie i innych.
Dzięki temu, co w moim życiu dane mi było przeżyć jestem zahartowana.
Nie wiem tylko, jak to się sprawdzi w kontekście mojego własnego odchodzenia.
Jedno wiem - na bank, na 100% będę mogła o tym się przekonać!

P.S. Na dole i drobnym drukiem - jedyne, czego nie umiem sobie wyobrazić to odchodzenie własnego dziecka. Mam nadzieję, że nie będę musiała tego doświadczać... mam nadzieję.

niedziela, 23 września 2012

Żyję:)

i mam się, choć bywam tak rzadko, że kiedy wczoraj mój własny blog pokazał m się w nowej odsłonie wewnętrznej to zeszłam. Ale nic to - lubię wyzwania, dam radę:)

Obiecałam foty, fot nie było, ktoś mi przypomniał o słowie harcerza.
Jakby nie patrzeć harcerz ze mnie marny:)
Kilka udziergów leży nie sfoconych, remont trwa, brakuje tła, miejsca i dobrego światła. Ale mam taką jedną robótkę, taką specjalistyczną, co jeść nie woła, żaden termin nie goni, można ją w każdej chwili wytargać z zakamarków i trachnąć elemencik.
A elemencików mnóstwo:)

Skąd pomysł? Z raverly, o stąd właśnie (klik).
A dlaczego właśnie to? Nie pytajcie - nie wiem!
Któregoś dnia wpadło w oko, zamówiłam kilka małych motków katii missisipi, spróbowałam - i wciągnęło mnie. Będzie narzuta, coś około 1,6 m na 2,20, na razie mam 1,6 na 1,6 - całkiem sporo.

No to fotki:








Dzianina trochę pognieciona, ale nie mogę jej za często prasować. No i światło kiepskawe - ale cóż, przyroda:)
Za to kolory wierne i to mnie cieszy.
I sam udzierg też mnie cieszy.
Grzać nie ogrzeje, nie taka jego rola, ale na sam widok tych kwiatów na trawie morda mi się śmieje, a mroczną zimą śmiać się będzie jeszcze bardziej:)

P.S. Pamiętajcie o Joannie (klik). Szczegóły można znaleźć tutaj(klik), trzeba tylko trochę poszukać. Można też pisać do mnie na maila, wyjaśnię, o co chodzi.
Serdeczności ślę - piszcie, jak Wam się ten mój cudak podoba, a jak się nie podoba to też piszcie!:*

piątek, 14 września 2012

Ogłoszenie specjalne

Asia - Chustka ma się nie najlepiej...
Potrzebna jest pomoc, o której można przeczytać tutaj.
Jeśli ktoś może pomóc niech skontaktuje się majlowo na adres podany u Li.
Pomóżcie.
Proszę...

niedziela, 26 sierpnia 2012

Dziś krótko

Mam pozwoleństwo autora.
Zatem rekomenduję, zachęcam i bardzo polecam.

Może będzie bolało.
Może rozdrapią się rany...
Niemniej jednak bardzo, bardzo warto.
Zaryzykujcie.

Sneyka nie znam osobiście.
Znam natomiast kogoś, kto ma bardzo podobny życiorys, jak on...
I jest mi bardzo, bardzo bliski.
I wiem, wiem na pewno, że są takie życiowe historie i wiem, jak ciężko jest żyć ludziom Sneykowi podobnym.

Zatem szacunek i czapki z głów!
I niech Wam się żyje jak najlepiej - Tobie, Sneyku, i Twoim współtowarzyszom w historii i w cierpieniu.
Niech!

sobota, 11 sierpnia 2012

Z maila do mojej Ulubionej:)

.... strzeliliśmy sobie w stopę!
Ba - rąbnęliśmy samobója!!!
Zara wszystko wyśpiewam.

Zimą ciężką zamówili my robotników do opalania i szlifowania drzwi, robota
została wykonana i sowicie opłacona, po czym zostały nam surowe, dżewnianne
drzwi.
Drzwi czekały pół roku na Właściwy Moment.
Po czym Państwo pojechało do Castoramy, wybrało bejcę (piękny rustykalny
dąb) oraz lakier i wróciło do chaty bejcować.
Państwo głupie, bo jakby złapało byle jaką deskę i maźnęło ją tym
rustykalnym dębem toby drzwi w życiu tym nie posmarowało!!!

Bejcę dopadła Pani (za zgodą Pana), dostała rękawice, fartuszek i pędzel -
i pojeeeeechała!
Dąb rustykalny okazał się...
bardzo
ciemnym
dębem.
Prawie
czarnym
dębem....

Państwo długo udawało, że jest git i że jakoś będzie, Pani pomalowała na
szczęście jeno ościeżnicę - skrzydła drzwiowego nie tykając.
W końcu Państwo się wespół wzespół przed sobą nawzajem przyznało, że dębu
TAK CIEMNEGO na drzwiach nie zdzierży, bo w przedpokoju będzie miało
prawie-trumnę, a kulor do pokojów nie będzie pasował nijak.

Finał?
W chałupie od rana wyje szlifierka, ościeżnica z biedą odsłania swój
naturalny kolor, a Pani uzbrojona w gruboziarnisty papier ścierny szlifuje
dołki i rowki w drzwiach! Znaczy te miejsca, co ich szlifierka nijak nie jest w stanie
ruszyć. I nikt Państwu nie płaci!!!
Ba - Państwo musi zaś do Castoramy jechać, bejcę nową kupić - na szczęście
część wymieni na inną, ale jedna puszka poszła się rąbać i tych zetów już
Państwo nie odzyska.

Remoncik niedługo skończy roczek, wiecie?
Fajnie jest:)))
Na szczęście humor nas nie opuszcza, bejcę zgodnie wybraliśmy razem,
odpowiedzialność karna jest wspólna, zatem się czymiem! Ino ten syfiasty,
najgorszy w życiu pył ze szlifowanych drzwi oblepił mi zaś chałupę! I
jeszcze będę musiała rzeczoną jako tako posprzątać, bo się do poniedziałku
przeżyć nie da.
 
P.S. Już posprzątałam:)
Tera pijem drinki i piffko.
I żremy lody:)
W końcu się żeśmy napracowali, nieee?
 
P.S.2. Jeśli jutro wyjrzy słonko to sfocę  jakoweś udziergi.
Słowo harcerza!:)
 

poniedziałek, 30 lipca 2012

Czekam na buziaki:)

Urodziny mam - a co!
Które?
18 + ... doświadczenie życiowe:)

Przyznałam się jednej koleżance pracowej i zakazałam o tym gadać.
Za jakiś czas telefon, że mam się pilnie stawić do szefa.
Poleciałam kurcgalopkiem!
A tam - szefa niet, za to bukiecik z polnych kwiatków z takim oto załącznikiem:





(zdjęcie stąd )

Ależ mię się mordencja uśmiechnęła:))) A trzy pracowe mordki uśmiechały się wespół wzespół:)

A później był telefon od protoplastów - nieźle się dziś czują, odśpiewali gromkie "sto lat":)

No i świętuję podwójnie, bo jeszcze rocznica ślubu! W moje urodziny, a co:)
Która?
A nie powiem:)
Sama nie wiem, jak ja z tym chłopem tyle wytrzymałam...
Żeby nie było - on też mówi, że dawno Nobla powinien dostać!
Idziemy sobie dziś do knajpy na kolacyjkę, a później w chałupie będziemy pić martni & citrone & soda:)))
Oj, będzie się działo...;)


środa, 25 lipca 2012

O tak - właśnie tak, ino w ciuchach!:)


Chyba już umiem i dobrze to robię:)
A post factum - jak nowo narodzona!
Oczywiście nie w dzikim upale, to se ne da.
Zatem na ochłodzenie czekam:)

Polecam najgoręcej - proszę również uważać, to uzależnia!:)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Da się żyć:)

Jakoś ogarniam.
Przecież zawsze może być gorzej, nieprawdaż?
A nie jest:)
Jakoś się mamy.
Ja ozdrowiałam, seniorzy póki co się trzymają - czasem z trudem, ale jednak.
Gotuję im (od czasu do czasu, w miarę potrzeb), sprzątam, biegam z plecakiem pełnym zakupów, działam na dwa domy - da się, no się da.
Nawet teściową w weekend (z wydatną pomocą mój-ci-onego) dałam radę ugościć - ha!

Ogórki i cukinie zgłupiały ze szczętem, nie nadążamy ze zbieraniem.
Dobrze, że cukinia może poleżeć i poczekać na tańsze pomidory - zamierzam "zasłoikować" leczo.
Póki co leżakuje już 10 sztuk, reszta rośnie na krzakach:)
Soki i dżemy wiśniowe zrobione, czarnoporzeczkowe takoż (mniam!).
Małosolnych zeżarłam już 3 kg - całe szczęście nie tuczą:)
Jutro "nastawiam" następne.

No i dzierga się - nawet całkiem sporo, niedługo fotki, obiecuję!
Świeży, dziś ukończony udzierg uszpilon, schnie.
Mię się podoba, może spodoba się i Wam?

Póki co potrzebuję porady.
Mam straszną nieprzemożną chcicę na... jedwab! Pure silk:)
Albowiem z nieba mi spadły niespodziewane piniondze:)
Jedwab ma być biały lub undyed (najlepiej biały) na piękną, dość cienką, "lejącą się" bluzkę.
Macie jakieś doświadczenia?
Podpowiedzcie, który by się nadał, plisss!
To dość kosztowny zakup, nie chciałabym popełnić błędu.
Będę wdzięczna za każdą podpowiedź.

Serdeczności dla wszystkich:*

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wczoraj mię się w głowie ulęgła

siercoszczipatielnyja notka.
Wczoraj.
Już miałam skrobać.
A dzisiaj jest dzisiaj, wróciła trzeźwość umysłu - i siercoszczipatielność paszła w pierniki:)

Zapodaję zatem, że:
  1. Nery zdrowe - stan ostry okazał się być stanem ostrym jeno bakteryjnie, za co niech Wszechmocnemu będą dzięki. Bakcyli milionpińcet wytłuczone, wyniki dobre, nery całe, a po nieludzkiej gorączce i silnym bólu pozostało jeno wspomnienie. Przy okazji dzięki serdeczne wszystkim, co mi mądrą radą uratowali żołądek (przed ketonalem znaczy). Tobie Gackowa szczególnie - kupiłam, co kazałaś, żarłam, jak w ulotce stało - dziur w narządzie chyba się nie dorobiłam:)
  2. Robię nadal na trzech etatach, ale już się przyzwyczaiłam i nawet mi z tym nieźle. Ot - człek chyba elastyczna istota jest (u mnie to rzadkość, ale jednak). Drugi etat, ten zaraz po pracy zawodowej bywa całkiem sympatyczny - nie zawsze trzeba ciężko pracować, czasem wystarczy posiedzieć i pogadać, przynieść ze świata najświeższe ploty i interesująco je opowiedzieć ciesząc się jednocześnie uśmiechem, jaki wywołują na twarzach słuchających. Ze wszystkich lekarstw świata najlepsza jest miłość i obecność - stwierdzam jednoznacznie. Oraz poczucie bezpieczeństwa, jaką ta obecność daje tym, którym brakuje sił. Usłyszeć takie słowa - bezcenne i wzruszające. Co wcale nie oznacza, że zawsze jest idealnie:)
  3. Zatem żyję. Ba - nawet dziergam! Odkorkowało mię:) Na razie nieśmiało, rzeczy proste i całkiem niewielkie - jakieś mitenki, jakieś getry, ot taki rozruch po długim przestoju. Szykuję się do zimy (córka się ze mnie nabija:) - tak, pierwszy raz w życiu jestem zapobiegliwa, odświeżam (piorąc) moje dzianiny, dorabiam do nich dodatki, wszak lato to jedynie mgnienie oka i zaraz sobie pójdzie, a ja będę mieć na jesień i zimę wszystko, czego mi potrzeba. Mam jeszcze do wykończenia kilka "ufoków", w tym dwa pilne, dawno obiecane. Jak się rozkręcę to się za nie wezmę i wreszcie będę mieć z głowy, bo wyrzuty sumienia już mi spać nie dają. Jak zrobię coś ciekawszego niż getry i mitenki to sfocę i wrzucę - obiecuję! No chyba, że chcecie takie zwyklaki oglądać to je też obcykam - tylko napiszcie, że chcecie. Ale macie chcieć naprawdę, a nie dla picu!:D
  4. Po okresie dzikich burz (poszedł w kosmos dekoder telewizji cyfrowej) i jeszcze dzikszych upałów, po miesiącu nieobecności (z powodów wiadomych) wylądowałam wreszcie w ogrodzie - a tam... dżungla! Tak dorodnych ogórków, cukinii, szparagowej fasolki, cebuli i innych cudów wianków jeszcze nie widziałam! Dały radę chwastom, owocują jak szalone, ogórki kwitną jak oszalałe i się panoszą, cukinię mam już swoją, o czarnej porzeczce, wiśniach i agreście nie wspominając.  W garze dosmażam czarnoporzeczkowy dżem, pachnie w całej chałupie, jutro - jeśli mój "drugi etat" da mi urlop (wszystko zależy od kondycji moich podopiecznych) - będę warzyć wiśniowe soki.
P.S. Wszystkim, co wzdychali w mych sprawach do Instancji Nadrzędnej bardzo dziękuję. Mam w sercu niebywały pokój i wewnętrzną równowagę, z rodzaju tej, co jej sobie samemu wypracować nie można. A pokój z gatunku tych, co ich świat nijak nie może dać. Tak stoi napisane - i ja to wiem!
Dziękuję.
Niech Wam zostanie oddane - po stokroć!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Zaczęło się w środę.

Znaczy ubiegłą.
Coś tam gdzieś tam - wicie, rozumicie... tu szczyknie, tam zaboli, jeszcze gdzie indziej 37 na skali..
Trza się było trzymać, bo rodzice.
Bo już lepiej, bo rana się goi, gorączka spadła, mama odetchnęła pełną piersią - a Pacjent dostał pozwolenie na prowadzenie auta!
Ameryka, Kanada i Unia, hej!

We czwartek jeszcze im wypucowałam do prawie-błysku chałupę i wracając do siebie poczułam to dziwne COŚ. COŚ kazało zalegnąć natychmiast i odpocząć.
Noc była ciężka. Licznik Celsjusza dobił do 39,2 (ja-nie-z-tych-mnie-się-nie-zdarza), poleciałam po południu do lekarza. Oprócz czaszki rozpadającej się na strzępy i bardzo wysokiej gorączki innych objawów nie było.
- Pani D., obstawiam stres, daję leki na wzmocnienie, no dobrze, dam też antybiotyk... ten trzydniowy, no dam skoro pani się upiera, ale na razie proszę nie wykupywać, ja nie widzę potrzeby.
No bo po prawdzie OBJAW GŁÓWNY był jeszcze ukryty. Więc na rodzinnym mię psów nie wieszać - nie pozwalam!

Doczołgałam się go chaty wykupiwszy wszystkie leki, na wszelki słucziaj - i około 18 pojawił się OBJAW BÓLOWY GŁÓWNY. W piątek! Nosz jasssny gwint! Ćmienie w lewych plecach przeszło w tępy ból, tępy przeszedł w ostry i tak se zamiennie ze mną pogrywali. Nery, panie - nery! Ja to znam, to już było! Ćpnęłam antybiotyk, ćpnęłam zapisanego przeciwbólaka... w sobotę rano na termometrze zobaczyłam równiutkie 40,00! Celsjuszów. Zważywszy, że startową to ja mam 35,5 (no tak mam, cicho być!) - to było 41! No i ból, ten cholerny ból. Trójobjawowa passskuda...

Jakże ja dziękowałam Bogu za ten wykupiony antybiotyk, za wykopany spod ziemi ketonal setkę (tylko on sobie z gorączką i z bólem radził)!
Dziś polazłam do wracza.
Pedział, że tamten kilkudniowy się uwalnia i mię leczy i na razie nic innego, że 5 dni w wyrze i ani mru mru (no leżę bykiem od piątku!), że w czwartek na badania moczu, a w piątek decyzja, co dalej. Paniki nie ma, tendencja jest właściwa.

Ja od lat mam coś z nerkami.
Takie małe coś.
Znaczy się zapalać czasem lubią - one i okolice.
I muszę chlać na umór - czylitry dziennie. Jak nie wypiję to kaplica.
A muszę pić na mózg, bo często aż takiego pragnienie nie mam.

Jak tato chorował nie piłam. Nie było głowy, ni było (z przeproszeniem) czasu na szczanie po krzakach ani okolicznych kiblach. Teraz chleję, pomiary robię, obserwacje poczyniam.
Około środy se muszę przyćpać ketonal chyba podwójny i do roboty na dwie godziny pójść - koleżanka na urlopie nad morzem, no muszę.

Rodzice poskładani.
Ojciec pocina autkiem, ino gwizd!
Ja z trudem dycham, ale się nie daję!
Mój-ci-on ogarnia - och, jak ogarnia kuwetę.
Ino nie gotuje, ale ojtam, kto by się czepiał.

I tylko pies.
Od piątku odkąd leżę uwala się pod moją sofą i nie daje się stamtąd ruszyć.
Opiekuje się...?
Myśli, że se nie dam rady?
Smyranie zwisającą łapą pani ma w pakiecie:)

niedziela, 17 czerwca 2012

Jestem winna

kilka słów wyjaśnienia w związku z poprzednim postem.
Zanim napiszę - dziękuję serdecznie za ciepłe słowa.
Nie odpowiadam na komentarze, bo nie bardzo mam kiedy.

Pacjent ma powikłania pooperacyjne.
Żona pacjenta zmęczona do granic możliwości i też przewlekle chora.
Osłabła bardzo. Nie daje rady.
Mój czas przestał być moim czasem - jest teraz czasem moich bliskich.
Ćwiczę się w logistyce.

Uczę się godzić pracę zawodową, moje życie domowe i nowe obowiązki.
Pół biedy, jeśli mogę je wykonywać po pracy.
Niestety badań, wizyt lekarskich i odbierania wyników na popołudnie przenieść się nie da.
Już jutro muszę dowieźć pacjenta do poradni.
Rano.

Odwołaliśmy planowany urlop.
Dostosowujemy życie do nowych okoliczności.
Nie, nie jestem zaskoczona - wszak umiem myśleć, wiedziałam, że kiedyś...
Nie myślałam tylko, że to będzie już.

Druty i włóczki leżą odłogiem.
Zwyczajnie i po prostu nie ma na na to czasu.
Całe szczęście, że nogi wyćwiczone na kijach bez problemu niosą mnie tam, gdzie chcę i nie robią trudności.
W mojej logistyce czas na kije znaleźć się musi.

Blog mi pewnie zarośnie.
Wpadnę, jak czas pozwoli - ale nie wiem, kiedy.
Bo teraz to ja nie wiem już nic.
Ani co, ani gdzie, ani też - kiedy...

piątek, 8 czerwca 2012

Scenariusz

nie mój... nie nasz... nasz nie wyszedł.

Od środy od 12.00 z niewielkimi przerwami stacjonuję w szpitalu. Najpierw lekarz pierwszego kontaktu, skierowanie na konsultację chirurgiczną, SOR, długie czekanie, bardzo długie... później chirurgia, mnóstwo niewiadomych, wskazania do operacji i przeciwwskazania również... pacjent w podeszłym wieku, bardzo obciążony chorobami różnymi... wszystko nagle, tak nagle i niespodziewanie, jak tylko może być.
Życie.

W końcu planowanie zabiegu "ze wskazań życiowych". Wiem, co to znaczy...
Lekarze obstawieni wszystkimi możliwymi procedurami i konsultacjami, ryzyko bardzo duże.
Odwlekanie operacji z godziny na godzinę, żeby parametry krwi poprawić.
Wreszcie decyzja - wczoraj, rano.
Na stół.
Czekam pod blokiem operacyjnym.
Chirurg wychodzi uśmiechnięty.
Po nim anestezjolog - mina ta sama.
Mieli niezłego pietra, dobrze o tym wiem.

Kolega pacjenta z tej samej sali, co to na oko wyglądał całkiem nieźle po zabiegu wylądował niespodziewanie na intensywnej.
Mój pacjent rozintubowany i z szeroko otwartymi oczami wrócił na swoje łóżko.

Mój pacjent.
Mój ojciec.

Lecę - ciuchy trza donieść, człeka spionizować, pogadać, posiedzieć.
Powikłań póki co na horyzoncie nie widać.
I Bogu dzięki:)

P.S. Vi - nadrobimy ten czas, obiecuję!
Nadrobimy.
Tylko jeszcze nie wiem, kiedy.
Ale się dowiem!:*

niedziela, 27 maja 2012

Niespodziewana

najmilsza wizyta.
Chce się żyć, a troski idą w niepamięć:)

Byliśmy tu:


(zdjęcie z netu)

A jechaliśmy tym:


(zdjęcie takoż z netu)

Żurek i pomidorówka zagryzane domowymi kanapkami w schronisku smakowały wyśmienicie:) Młody, niespełna pięcioletni człowiek bez mrugnięcia okiem pokonał słabość i lęk jadąc dwuosobowym otwartym wyciągiem krzesełkowym (trzymam się mocno, bardzo mocno, nie spadniemy, prawdaaaa?:) Po czym pokonał schodząc ze Szrenicy około 7 km. Bez narzekania, marudzenia, zachwycając się każdym potokiem, kwiatkiem i robaczkiem i nie zajmując sobą więcej miejsca, niż to było konieczne:) Rzecz jasna w aucie zasnął snem sprawiedliwego, co mu się bezsprzecznie należało.

To dziś.
A w zeszły piątek - urodziny zięcia. Z najmilszym gościem, bo już był:) Do północka znaczy my świętowali. I wężykiem wracali, ale na szczęście do domu mieli nie więcej, niż 10 metrów:)))
W sobotę - trochę oddechu, po czym stadny działkowy grill (to u nas rzadkość!), kiełbaski, kaszanki, sałatka córkowa (mniam!) i synowski sos ziołowy (takoż mniam!).
Znaczy dzień matki my świętowali:) Dostałam kwiaciory i półkilogramową oryginalną włoską kawę - będę pić! A młody człowiek z pomocą konewki  radośnie produkował miłe sercu... błotko:)))
A dziś - cudne, bliskie sercu, kochane Karkonosze.
Kosodrzewina. Krajobrazy, że serce zmienia rytm. Cudo!
Nóg jednakże nie czuję, zatem dobranoc państwu!

P.S. Szkoda tylko, że jutro znów do roboty.
Niczego dobrego się po niej nie spodziewam. No takie życie i już.
Całe szczęście, że po  południu kije i podlewanie ogrodu - fasola, ogórki, rzodkiewka, buraki, szczypiory, sałata i cukinia rosną jak głupie - Lenbory, przybywajcie!!!

wtorek, 15 maja 2012

Taki czas...

taki ciężki, nabrzmiały jak ropień, taki bolesny.
Gdyby nie kije, ogród i słowiki nie dałabym rady - naprawdę.
Czas wyjątkowy - nie tylko dla mnie i nie dla mnie przede wszystkim, prawda, tafciku?...

Nie przypuszczałam.
W najśmielszych snach.
Że można tak - że można AŻ tak pragnąć ludzkiej krzywdy.
Tyle lat juz żyję - i nadal uwierzyć nie umiem...

Dlatego też wyjątkowo czekam.
Czekam bardzo - na nasze coroczne spotkanie - tym razem u nas:)
Został niecały miesiąc.
Planuję menu (bez szaleństw, mamy wszyscy skromne potrzeby:), cieszę się na pogaduchy i wypoczynek.
Może wreszcie podziergam - ?

Cieszę się jak dzika norka.
Przybywajcie!
Czekają na Was dwa ciepłe serca, jeden rozszczekany pies, nowa piękna kuchnia - i rozryta reszta chałupy:)))
Ale Wy przecież nie boicie się partyzanckich warunków, azaliż nieprawdaż?
Damy radę!
Na szczęście wyrka są wygodne i łazienka - choć nienowa - działa!

Czekamy.
Przybywajcie!
I niech pogoda nam sprzyja:)

Czekamy:***

poniedziałek, 7 maja 2012

I znów mnie nie było:)

Pojechałam w Polskę razem z czteroosobową grupą rowerowych napaleńców, wśród których - jakby nie patrzeć - byłam... hmmm... najsłabszym ogniwem:)
Ale nie całkiem do luftu:D

Na miejsce dotarliśmy w poniedziałek 30 kwietnia około 12.00.
Stacjonowaliśmy tutaj, o w tym domku.
A tu widok na posesję (zdjęcie podebrane gospodarzom):


Mieszkało się fantastycznie, w domku było ciepło (w łazience podgrzewana podłoga - mniam!), obiadokolacje warzyliśmy sami, a po całych dniach rowerowych tras wieczorem padaliśmy jak kawki (znaczy ja:)

Teren śliczny, aczkolwiek kompletne odludzie - jeśli kto szuka wrażeń towarzyskich tam ich nie znajdzie, no chyba, że je sobie dowiezie. Zalew Szczeciński 10 metrów od posesji. Zgraja żab drących ryje non stop - jak bum cyk cyk nie miały ani sekundy przerwy, cudne to było, ta żabia muzyka, aż się chciało nagrać. Bez stoperów usznych nie dałoby się spać przy otwartym oknie:)

Pogoda nas nie rozpieszczała - południe Polski przeżywało upały nie do zniesienia, my mieliśmy w porywach 20 stopni i częste deszcze, na szczęście perfekcyjnie manewrowaliśmy między chmurami i nie oberwaliśmy ani razu - rozpadało się dopiero w ostatnią sobotę, kiedy już wracaliśmy.

Okolice rowerowo objeżdżone, Wyspa Wolin i wioska wikingów zwiedzona, najdłuższa trasa - 75 km pod wiatr, silny wiatr, cztery litery zmasakrowane (rekonwalescencja jeszcze trwa:), ale dałam radę; spory odcinek przejechałam na flaku zupełnie bez świadomości, że tak się rzeczy mają, mąż stwierdził, że mam prawo doliczyć sobie caluśkie 5 km - zatem 80 km przejechanych, to moja życiówka!:);  Dziwnów, Dziwnówek, Międzywodzie, Świnoujście (latarnia, porty promowe i handlowe, jazda rowerem po plaży, promy do Ystad i ten wypływający i ten powracający obejrzane). Świeżutki smażony dorsz w Wisełce smakował tak obłędnie, że długo tego smaku nie zapomnę.

Rzecz jasna kije na plaży też były, choć wiatru nie można było pokonać, więc w jedną stronę szłyśmy z kijową koleżanką pół godziny wzdłuż plaży z wiatrem, mam pod powiekami kadr tego wzburzonego morza i totalnie pustej plaży, ale wracać musiałyśmy już przez wydmy, a właściwie chyba nie wydmy tylko okołowydmowe wzgórza, na azymut, tam przynajmniej nie wiało aż tak okrutnie. Widziałyśmy miejsca świeżo rozryte przez dziki, wokół nikogutko, udawałam, że się nie boję - i udało mi się nie bać:)

Do Międzyzdrojów już nie dotarłam, sił brakło, za to chłopaki zrobili sobie wycieczkę, mówią, że żałować nie ma czego - jeśli teraz taaaaaaaaakie dzikie tłumy to co dopiero musi się tam dziać latem!

Są już plany na następny rok, się zobaczy, czy się da radę, trza trenować - najsłabsze ogniwo musi się podciągnąć, bo reszta zawodników w dobrej kondycji. Zatem w najbliższą niedzielę 60 km, się zobaczy, czy się pokona - a póki co codziennie lub co drugi dzień kije - niech się dzieje!

Serdeczności ślę wszystkim:*

P.S. Dziergać próbowałam - z naciskiem na "próbowałam", ale wieczorem byłyśmy obie już tak padnięte, że sił zostawało już tylko na TV - albo i  na zalegnięcie w wyrku... o 21.00:)
Wszak siły na następny dzień trza było mieć!