środa, 31 grudnia 2014

W kolejny rok

wejdę obsmarkana, rozkaszlana i obolała.
Widać rozśmieszyłam Pana Boga, skoro mój plan Sywestra pod gwiazdami, Sylwestra przy ognisku, Sylwestra w doborowym towarzystwie zmienił na białą (na szczęście domową!) salę.
Trochę żal - ale tylko trochę:)
Zresztą Ostra ujęła to tak, że lepiej nie będę umiała.

Nie zaglądam do Was (może dziś się uda?), bo dopiero się dźwigam z upadku:)
A właściwie dźwigamy się wszyscy, choć każdy w swoim kątku.
Młody o boleściach wszelakich dawno już zapomniał:)
Co ciekawe - paskuda do dziś nie ruszyła facetów, czujecie? Tylko kobiety i dzieci!
Wirus wybiórczy?

Czas choroby jest mimo wszystko dla mnie czasem dobrym, a tego się nie spodziewałam.
Słucham, czytam, w porywach trochę dziergam.
Od doby nawet śpię:)
Mój-ci-on wyjątkowo Sylwestrowo będzie dziś trenował sztukę pilotażu, ja popiwszy piguły stosowną ilością lekkiego bezprocentowego płynu i owinąwszy się przytulaśną dzianiną usiądę przy nim, z dziergadłem w ręku. Nie oglądałam TV od prawie roku, raz okołosylwestrowo wespół wzespół będziem się odurzać:)

Wam wszystkim i sobie takoż życzę Dobrego Nowego Roku - niech każdy przyjmie to tak, jak potrzebuje i pragnie.
Tym którzy dziś tańcują życzę zdarcia obcasów - ja sama tańcować u-wiel-biam!

P.S. Zwierz póki co ma się cudnie, nie myślimy o rzeczach trudnych, cieszymy się sobą jak tylko się da. Nieprawdopodobnie odbija moje samopoczucie i emocje, kiedy leżałam plackiem leżała i ona, nic jej się nie chciało, odkąd łażę po domu łazi i ona, a dziś już próbuje zwinąć kawałek kiełbaski leżący na kuchennym blacie, małpa jedna:)))

niedziela, 28 grudnia 2014

Dziś krótko.

I na temat.
W kontekście poprzedniej notki.
Młody zdrowieje.
Mama buzuje.
Wczoraj padła córka.
U mnie wczoraj wieczorem był początek.
Dziś rano kontynuacja z tendencją rozwojową.
Od godziny Celsjusz wariuje.

Czy zachorują wszyscy?
Co za zaraza nam się trafiła??
Jak ją przeskoczyć lub obejść???

Na razie jeszcze trzymam pion, czaję bazę, kumam czaczę.
Drżę z zimna pod grubą kołdrą,  choć w chałupie ciepło.
Zostały mi ze dwie godziny.
Później padnę, taki mam organizm.

A jutro muszę być w pracy...

Pozdrawiam wszystkich chorujących.
Szczególnie tych co do nich nijak chorobowo nie przystaję.
Tych cierpiących naj.


sobota, 27 grudnia 2014

No to lecę - będzie długo.

Trza zapamiętać.

1. Wigilia

Raniutko bladym świtem, znaczy około 8.00 lecę kurcgalopkiem po gazetę z filmem Magdaleny Piejko "Tam, gdzie da się żyć". Wiem, czekam, chcę, bardzo chcę to zobaczyć.
Oglądam natychmiast po zdobyciu płyty.
Prawie godzina zatrzymania-się-w-miejscu.
A ja przecież nikogo na emigracji nie mam...
(tutaj na tubie dziś odkryty wywiad z autorką filmu, serdecznie polecam).

Około 10.00 dzwonek do drzwi - mój ulubiony paczkonosz przynosi mi moje zamówienie - bardzo się cieszę, nie spodziewałam się przed Świętami. Na razie odkładam - są inne sprawy na głowie.

Przygotowania trwają, barszcz się gotuje, kręgosłup łupie, mąż wraca z pracy.
Wieczerzamy.
W siódemkę.
Młody pokaszluje, pęta mu się jakieś trzydzieści siedem z kreskami.
Rolę Rozdawacza Podarków odgrywa koncertowo.
Wśród góry prezentów pod choinką brakuje jednego.
- Byłaś niegrzeczna? - pyta młody. - Dlaczego nic nie dostałaś???
Smutnieję.
Mój Gwiazdor czerwienieje i wybiega z domu do domu.
(kontekst: od bardzo wielu lat Gwiazdorem byłam ja, dla wszystkich).
Dostaję swój prezent, zapakowany w pierwszą z brzegu torebkę zaadresowaną nie-do-mnie.
Daję radę.

Około 22.00 wracamy do siebie.
- Przykro Ci? - pyta Gwiazdor.
- No przykro - mówię.
Idę do mojej kryjówki.
Odpalam tableta, włażę na palmę.
Słucham odcinka "Schrzanione święta".
Wracam do Gwiazdora.
Niepocieszonego pocieszam, przytulam, całuję.
Jemu jest bardziej przykro niż mnie. A ja nie schrzanię tych Świąt. Nie ma mowy.

2. Pierwszy Dzień Świąt

Kręgosłup - prawie apogeum. Odpalam przeciwbólaki, robię swoje, pakujemy się, idziemy na śniadanie. W kominku u dzieci już napalone, w sumie niepotrzebnie. Młody ma pod 40 stopni Celsjusza, ogrzałby chyba całą chałupę. Rano pojechał z rodzicami na SOR, dostał antybiotyk (bez sensu, widać czarno na białym, że to grypa), dobrze, że lekarz go widział i dobrze, że rano. Po śniadaniu rodzice młodego idą na Mszę, ja zostaję z dzieckiem, mąż się szykuje do wyjazdu. Dziecka nie ma - nie ma. Oddycha z trudem, leży plackiem, czasem się budzi i coś wypije. Na własne oczy oglądam żywe srebro - półżywe...
Robię okłady, wietrzę rozgrzaną chałupę, podaję panadole. Młody buzuje cały czas, na szczęście przytomności nie traci.Do końca dnia nic się nie zmienia.
A o 14.00 przyjeżdża full wypas gości, mamy się spotkać u rodziców, na szczęście to sami swoi, więc nie ma mocnych - dobrze musi być.
Zabierają mnie spod domu, półleżę obłożona poduchami, głupio mi, bo jeszcze i mnie się obsługuje.
Nie nawykłam.

Mąż w trasie do rodziny swojej, jak się ma niemłodych rodziców to trzeba, bardzo trzeba, mnie dowożą na wieczorną Mszę, około 19.00 ląduję w domu, jeszcze mój pies i moje pchły i wreszcie mogę odpocząć.
Czuję ulgę.
Leżę, czytam, słucham, modlę się, dziergam.
Zasypiam...

3. Drugi Dzień Świąt

- Mamooo, przyjdziesz na śniadanie? - słyszę w słuchawce.
(spokoju, spokoju, ciszy, poproszę...)
- Przyjdę, przyjdę - odpowiadam.
Idę.
Jemy, gadamy.
Młody już całkiem trzeźwy - 38,5 to nie gorączka, no wcale:)
Myślę o moich rodzicach. Widzieliśmy się wczoraj. Nie wyglądali dobrze. Zmęczeni, bardzo niemłodzi już ludzie...
Około 14.00 zabieram moje pchły i moje dziergadło i w kopnym śniegu przedzieramy się do nich. Bo nie wiem, czy następne Święta, no nie wiem.
Pyralgina sprint odczula mię bólowo,  siedzimy, dziergamy, mierzę moje ponczo co je mam dostać od Mamy (ha - miód malina, przynajmniej dla mnie!:)
Mama robi końcowe okrążenia, tato gada, słuchamy, pytam o rodzinne historie, muszę je kiedyś nagrać, muszę. Odkąd jestem mama kaszle. Ciężko, dudniąco. Mało mówi. Jestem z nimi około czterech godzin. Zbieram się. Mama podnosi głowę znad drutów, zdejmuje okulary. Oczy ma jak królik. Na moja prośbę mierzy temperaturę. Jest 37,5, to nic, dziecko, to nic.
Wracam do siebie.
Robię to samo, co Pierwszego Dnia Świąt.
Zasypiam.

4. Dzisiaj

Młody już bez gorączki.
Mama - 39 stopni... na razie mam nie przychodzić, dają radę, Tato dzwoni regularnie. Obiad sobie odgrzeje. Monitoruję. Jakby co mam 10 minut na piechotę. Przylecę.
... kto następny???
Mam lekkiego pietra. Tyle mam jeszcze pracy w pracy - w poniedziałek i wtorek - to koniec roku, nikt niczego za mnie nie zrobi, muszę w pracy być.

Póki co cieszę się ciszą.
Samoobsługowe ogrzewanie robi mi ciepełko, choć na zewnątrz minus siedem.
Zwinięta sznaucerska kulka podsypia - naszalała się w ostatnie dni do imentu.
Kręgosłupowi zapodałam ponad 2 km nordikowania - nie ma, że boli. Dość gadania, pora się brać i powalczyć. No to się wzięłam. Mała ta trasa, wiem, ale od czegoś trzeba zacząć.
Piję herbatę z miodem, cytryną i imbirem - uzależniłam się, kto siedział na palmie ten wie:)
Jeszcze niespiesznie ogarnę domową kuwetę, ale wcześniej to ja sobie porządnie podziergam. Może jeden kwadracik, a może ruszę z projektem "malabrigo Arroyo"? Mam do zrobienia coś dla kogoś, kogo bardzo kocham:)
I już będę mogła czekać na mój-ci-onego, już dzisiaj wróci.
Nareszcie się przytulę...!

P.S. Czy to były wesołe święta? Nie.
A czy dobre? Tak!
A kto dotrwał do końca ten bohater:)))

środa, 24 grudnia 2014

Moje najpiękniejsze święta.

Jest rok... nie pamiętam.
Kilka lat temu.
Wigilia.
Świętujemy u mnie, świętujemy wyjątkowo radośnie, tak jakoś.
Rodzice wychodzą około 22.00, jadą swoim samochodem do domu.
Pół godziny po ich wyjściu dostaję wiadomość, że Tatę zabrała karetka.
Serce.
Zagrożenie życia.

Lecę do szpitala, wpuszczają mnie na SOR.
Pikają monitory.
Nie jest dobrze, ale nie panikuję, znamy ten stan.

Wracam do domu, krótko śpię, przygotowuję poranne świąteczne śniadanie i biegnę do szpitala.
Znów udaje mi się dostać na SOR.
Jestem z Ojcem.
Pogodny, oswojony z cierpieniem twardziel nie boi się.
Spędzam z Nim cały dzień, a jednocześnie podglądam Święta na oddziale.
Przyjeżdżają kolejni pacjenci.
Pielęgniarki i lekarze mają pełne ręce roboty.

Inny świat... Jest ciasto i choinka, ale... jest zupełnie inaczej.
Tu nie ma magii świąt.
Tu jest samo życie... albo i tego życia koniec.
Na łóżku obok ktoś umiera...

Serce Ojca powoli uspokaja się.
Zagrożenie życia mija.
Rodzina dowozi mi jedzenie, Tato póki co żywi się kroplówką.
Wieczorem wracam do domu.
Na drugi dzień wraca do domu Tato.

Czułam pokój i ogromne poczucie sensu.
Tato choruje od lat, może odejść w każdej chwili, mamy taką świadomość.
Do dziś mam w sercu tamte emocje.
I przekonanie,  że to był dla nas bardzo dobry czas...

Od jutrzejszego wieczoru świętujemy Narodzenie Boga.
Nie życzę Wam Wesołych Świąt.
Życzę Wam Świąt dobrych, nawet, jeśli będą trudne.
Świąt pełnych sensu, najgłębszego sensu.
Pełnych Miłości.
A jeśli będą one jeszcze cudownie radosne, wesołe - będzie wspaniale!

Ściskam wszystkich najcieplej,  jak umiem:***
A komuś, kogo bardzo kocham, a kogo kolejny rok przy naszym stole nie będzie dedykuję jak zwykle " Kolędę dla nieobecnych".

Może jeszcze... może kiedyś...?
Nadzieja umiera ostatnia:)

wtorek, 23 grudnia 2014

Do kwadratu:)

Nuuudna jestem.
Z braku czasu złapałam za włóczkę i lecę z następnymi, nowymi kwadratami - będzie następna narzuta:)
(poprzednią niedługo pokażę, czeka ją jeszcze tylko pranie, blokowanie i nitkowciąganie).
Zdjęcia oczywiście wiadomo-jakie - wszędzie buro, szaro, na szczęście każdy ma tak samo:p



Zbliżonko - i wielkie zdziwko, bo kolory prawdziwne:



Czytanie lekko nieostre, trochę niedbałe to zdjęcie, ale ojtam, muszę przeżyć. Książka przeciekawa, podczytuję ją, bo zawiera mnóstwo informacji i nie da się ciurkiem, napisana kapitalnie. Podpatrzona u kogoś w sieci (znaczy ktoś pokazał, że czyta):


I moje psie szczęście w swojej "sukieneczce", szczęście "walnięte" na podłodze w pokoiku pani, odpoczywające, nażarte, już po rekonwalescencji, mój ulubiony, słodki widok:


Dziś jeszcze pracuję, mam nawet ze sobą siedmioletni załącznik, biedni są w tym roku rodzice tych dzieci, które jeszcze z racji młodego wieku nie mogą zostać same w domu. "Załącznik" radzi sobie świetnie, ja pracuję - dajemy radę.  Wiem niestety, że nie każdy tak ma.

Serdeczności wszystkim - jutro będzie jeszcze krótki wpis wigilijno - świąteczny. Moje święta zapowiadają się spokojne i rodzinne, jeszcze siedzę na langustowej palmie, dusza odkurzona i wysprzątana (ach, dużo by pisać, to moje tegoroczne największe szczęście), klują się cudne plany sylwestrowe - jest dobrze:)

sobota, 20 grudnia 2014

Ja to mam dobrze:)

Choć jutro miałam jechać do ciepłych wód, cobym mogła odreagować ubiegły pracowy tydzień (mąż kazał:) i kręgowy słup odciążyć...
Choć nie pojadę, bo mię kilka kresek Celsjusza telepie i ogranicza...
To i tak mam dobrze:)

Moja córcia kolejny rok zarządza całymi świętami, ja mam tylko wyznaczone zadania (hurra!) - barszcz, karp, makiełki, ciacho i trzy sałatki:).
Sprzątania nie mam, wszak chałupa po kapitalce,  wystarczy tylko przetrzeć meble, odkurzyć podłogi i je powycierać:)
Choinki w tym roku nie ubieram, kupiłam dwie duże piękne gałązki, wsadziłam do wazonów, obwiesiłam bombkami,  jest super.
Prezenty kupione.
Chleb się upiecze.

Pies biega i bawi się piłeczką.
Czeka na kolację, którą właśnie mu gotuję.
Gotuję psinie posiłki na cały tydzień,  zamrażam małe porcje i mam później z głowy.

Odpoczywam psychicznie,  bardzo.
Spokojny dom, jeszcze w miarę zdrowy pies, sens życia - ten najważniejszy - a wieczorem palma. Wczoraj palma mnie wkurzyła,  ale tak dużo z niej biorę, że i tak tam wrócę:)
I jeszcze niespiesznie dzierganki.
Mój świat, mój czas zwalnia.
Nareszcie.
Bardzo tego potrzebuję.

A w necie cisza taka...
Pewnie wszyscy zapracowani wielce.
Serdeczności Wam, kochani:)

czwartek, 18 grudnia 2014

Nekrolog.

Dnia... grudnia 2014 roku odeszła.
W wieku lat 95.
Moja Pani Doktor, która 21 lat temu jednym mocnym zdaniem rozpoczęła proces ratowania mojego życia.
Szanse miałam nikłe.
Walczyła o mnie.
Wprowadziła na właściwą orbitę.
Nauczyła walczyć o siebie.

Była doktor doktor.
Znaczy doktor nauk.
Miała jedną podstawową mądrość: w życiu trzeba mieć przynajmniej dwa zawody.
Jeden intelektualny.
Drugi praktyczny, zwyczajny.
Umiała szyć.
W czasie II wojny światowej to właśnie szycie było jej źródłem utrzymania, bo jej medyczna specjalność w tym czasie nijak nie była przydatna.

Dawno jej nie widziałam, ale pamiętam ją doskonale.
A to, co mi powiedziała będzie mi towarzyszyć do końca życia.
Kiedy to usłyszałam miałam ochotę ją sprać. Albo porządnie napyszczyć.
Szczęśliwie zmilczałam.
Po jakimś czasie z niechęcią przyznałam jej rację.
Dziś czuję wielką wdzięczność.
Wszak dzięki niej żyję...

środa, 17 grudnia 2014

Znów środa:)

Zatem - do Maknety:)

Kiedy żył teść co roku wysyłał nam świąteczne kartki i wymagał stanowczo tego samego. A w nas był bunt, a nam się kartek słać nie chciało. Mąż czasem wysyłał "dla świętego spokoju".
Teść zmarł. Kilka miesięcy po jego śmierci znalazłam w domu  napisaną jego drżącą ręką ostatnią chyba kartkę. Rozryczałam się. Ta kartka była niczym relikwia...

Po jakimś czasie przyszło mi do głowy, że kiedy odejdzie Mama będzie mi jej w szczególny sposób brakować. Ojca też. Nie będę się wdawać w szczegóły. Rodzice żyją, mają się różnie, a póki co - dobrze. Pomyślałam, polazłam kiedyś do Mamy i powiedziałam: - Zrób mi skarpetki.
Mam zdębiała.
- Przecież sama umiesz zrobić, po co ja mam Ci robić?
- A po to, żebym się miała do czego przytulić, jak Ciebie już nie będzie.
(nie gorszcie się, o pewnych sprawach rozmawiamy szczerze i otwarcie, brak milczenia w temacie śmierci jest dla nas błogosławieństwem).
Kupiłam cztery rodzaje włóczki.
Czekałam długo, bo Mama różnie się czuła.
Ale w końcu mam - cztery pary ślicznie zrobionych, z miłością udzierganych skarpetek.
Nie, nie noszę ich.
Miziam:) 


Niech mi będzie wybaczone, że pokazuję nie swój udzierg, ale bardzo chciałam tymi szczególnymi skarpetkami na blogu się podzielić.



Kolory w 90% wiernie oddane, fociłam w miejscu do którego się przyznać nie mogę, ale tylko tam było dobre dzienne światło:)



Tak sobie leżą u mnie w pokoju, patrzymy na siebie, cieszą moje oczy, czekają na premierę. Może w jakiś świąteczny dzień dziergając na sofie którąś parę sobie założę?



Włóczka skarpetkowa regia, druty 2,5, pięta wzmocniona, wykonanie cud-miód-malina. Mama uwielbia dziergać skarpetki:)



Tu jeszcze detal:


W trakcie dziergania przez Mamę powyższych cudności któregoś dnia dostałam od niej telefon:
- Dziecko, ale jak ty się będziesz przytulać do SKARPETEK???
- To zrób mi ponczo! - walnęłam.
- Ty jesteś od poncz! - powiedziała Mama.

Za jakiś czas zostałam poproszona o wybranie włóczki. Usłyszałam, że cena nie gra roli, a ona bardzo chce mi to ponczo zrobić.
Wybrałam malabrigo arroyo.
Mama nie wystraszyła się ceny:)
I teraz dzierga mi ponczo - nie wiem jak rzeczone wygląda, bo mi skubana pokazać nie chce. Kolor wełny znam, ogólny zarys co i jak podałam - ma mi wystarczyć.
No i wystarcza:)

Czekam więc, spokojnie, bez niecierpliwości.
Czekam na moją kolejną relikwię.
Po Tacie relikwię już mam.
Zrobiony własnoręcznie, kilkanaście lat temu, sporej wielkości żłóbek.
Nie oddam, nikomu nie oddam, co najwyżej zapiszę w spadku po śmierci!
Jakże ogromne może być znaczenie rękodzieła, jaki może mieć wymiar...
Potrzeba było lat, bym umiała to docenić.

Czytanie... nie czytam. Wybaczcie.
Nie mam ostatnio siły.
Dużo śpię - taka byłam dzielna jeśli chodzi o psicę, ale organizm upomniał się o swoje.
Często kładę się już o 20.00.
Ale ja bez czytania nie umiem, więc prędzej czy później do niego wrócę:)
Serdecznie ściskam środowych Makneciarzy - mam ochotę stworzyć u siebie bazę linków i nazwać ją "Banda Maknety":)
... obrazi się ktoś...???:)

wtorek, 16 grudnia 2014

Odkąd wróciłam z pracy

cały czas jest w ruchu.
Domaga się nieustannie.
Uwagi, zabawy, jedzenia, głaskania.
Poszczekuje znacząco, jeśli jej "nie dostrzegam".
Orzechowe oczy błyszczą.

Przynosi ulubioną niebieską piszczącą piłeczkę.
Domaga się rzucania, przynosi ją na komendę.
Po czym popiskuje,  jakby niańczyła własne dziecko.

Podskakuje. Wykonuje z chęcią komendy, które zna od lat.
Rana się zagoiła, choć kiecuszkę pooperacyjną jeszcze nosi i jeszcze nosić będzie.
Mokro jest i błotniście,  nie chcę zakażenia.

Kiedy się zmęczy siada mi na nogach, na kapciach. 
Tak robiła,  gdy była malutka...
A później kładzie się, rozwala na całą psią długość. 
Blisko mnie.
Wzdycha głęboko.
I przysypia na małą chwilkę, by znów wrócić do zaczepek,  do zabawy.

Już nie pamiętałam jej takiej...
Przed operacją około pół roku nie miała ochoty na zabawę, na spacery.
Myślałam, że to psia starość.
A ona była bardzo chora...

Cieszymy się. Bawimy. Wygłupiamy. 
Jutro kupię jej jakieś śmieszne zabawki, żeby miała rozrywkę.
Za chwilę idziemy na wieczorny spacer.

Kocham ją.
Mojego pierwszego... i ostatniego psa.
Moją brodatą mordę.
Moją sznaucurkę, pieprz i sól...

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Będę pisać.

O psie:)
Może ktoś ma już dość tematu.
Może nie może już tego czytać.
Wybaczcie.
Dla mnie to ważne, chcę pamiętać każdą chwilę.

Rano śniadanie. Pożarte.
Później my z mężem do pracy.
Po pracy psi obiad, ciepły, gotowany.
Pochłonięty:)

Poobiednia krótka psia drzemka.
A później zabawa ulubioną piłeczką.
Zaczepianie bez końca, rozradowany psi pysk.
Zero popołudniowego snu.

Około 18.00 czterdziestominutowy spacer.
Pierwszy taki długi po operacji.
Potrzeby załatwione.
Motocykliści (pies na smyczy, na smyczy!) obszczekani.
To ona mnie ciągnęła, nie ja ją.
Pierwszy tak cudny, wesoły spacer od... czerwca?
Silna. Silna. Piekielnie silna...

Powrót do domu.
Padamy, śpimy? Ależ skąd!
Jedzonko, psze pani, jedzonko - i życie, życie na gorąco - wąchanie, mizianie, zaczepianie.
Zatem kolacja za chwilkę.
Mięsko z warzywami i ryżem, jedzone z ręki, coby sznaucerska broda się nie uświniła.

Tak jest DZIŚ.
Planujemy krótko - święta, Sylwester, oczywiście nie zostawimy jej nikomu.
Niesamowite jest to, że śmiertelnie chory pies wygląda na kompletnie zdrowego...

Dziś jest dobrze, pogodnie, radośnie.
Dziś cieszę się jej dobrym apetytem, świetnym samopoczuciem.
A jutro?
Się zobaczy.
Jutro... będzie jutro:)
A ja na pewno codziennie nie będę pisać o psie:)))

niedziela, 14 grudnia 2014

To nic nie da.


To naprawdę nie pomoże:
  1. Racjonalizacja emocji.
  2. Myślenie, że sobie poradzę, no przecież.
  3. Wstrzymywanie łez, bo to przecież tylko pies, no jak to...
  4. Udawanie, że nic się nie dzieje.
  5. Myślenie, że inni mają gorzej.
Nie.
To MÓJ ból.
MÓJ pies.
To MOJE życie i moja wrażliwość.

Przeryczałam dziś prawie cały dzień, momentami wręcz histerycznie. 
Męża uprzedziłam,  żeby się nie martwił.
Ja potrzebowałam samotności i psiny przy boku i łez, on średnio to pojmował, ale przyzwolenie dał stuprocentowe i perfekcyjnie zajął się sobą.
Od czasu do czasu lazłam do niego tonąc na chwilę w otwartych kochających ramionach.
Po czym wracałam ryczeć albo spać.

Zadzwoniła Vi. 
Ona rozumiała mnie kapitalnie.
To niesamowite, to nie do pojęcia...
Późnym popołudniem zadzwoniłam do mamy.
Że dziś nie przyjdę, że nie mam siły.
Gadałyśmy konspiracyjnie,  bo tato psy średnio.
Zrozumiała mnie. Nie miała oczekiwań. Zostań w domu, dojdź do siebie, ja Cię rozumiem, damy sobie radę.
Ulżyło mi.

Rozmowa z Vi,  otwarte ramiona męża i rozmowa z mamą wyciągnęły mnie z wyra.
Ufarbowałam łeb, uczesałam się i poszłam na spotkanie z Najwyższym.
Po Languście źle znoszę lokalne homilie,  ale nie to jest przecież najważniejsze.

Czuję, że pierwszy rzut cierpienia mam za sobą.
Jak się pogoda poprawi zaczniemy chodzić na spacery - tak długie, jak tylko psina da radę.
Odetchnęłam,  odprężyłam się.
Nakarmiłam żarłoka,  lekarz powiedział, żeby nie żałować, bo ma sporo do odrobienia.
Będziemy żyć do końca:)

P.S. Bardzo Wam dziękuję za każde słowo.
Wszystkie są bezcenne.
Doświadczam nowej dla mnie sytuacji.
Bardzo, bardzo mi pomagacie. 
Dziękuję!

sobota, 13 grudnia 2014

Będziemy żyć do końca.

Pies od rana rozbawiony,  szalejący,  nienażarty.
Morda mu się śmieje, podskakuje radośnie, tym radośniej,  że czuje nadchodzący spacer.
Wyprowadzam gadzinę,  pakuję do auta, jedziemy.
W poczekalni zachowuje się, jakby miała ADHD.

Lekarz prosi nas do środka.
Patrzy na psa i uśmiecha się widząc,  w jakiej jest formie.
Później patrzy na mnie.
I już się nie uśmiecha.

Mięsak wrzecionowatokomórkowy , złośliwy nowotwór mezenchymalny,  który może dawać nawroty i przerzuty.
A ja zapomniałam.
Że wynik histopatu może być albo dobry, albo zły.
Albo bardzo zły, jak ten, który dostaliśmy...

Mąż kładzie psa na stole, przewracamy zwierzynę na bok.
Zagoiło się pięknie, lekarz ściąga szwy,  psica się broni, silna jest.
Łzy lecą mi jak grochy. Bierze mnie łkanie,  ale muszę się trzymać.

Zabieg się kończy, mąż wyprowadza psa.
Ryczę i pytam, czy mógł być błąd w badaniu.
Nie. Badania były robione w Monachium, lekarz z tym laboratorium współpracuje.
Pytam, ile mamy czasu.
Trzy miesiące,  góra pół roku.

Mówię, że nie chcę już żadnych operacji.
Że chcę się nią nacieszyć, dać się wyszaleć, wygłaskać za wszystkie czasy.
Zabezpieczyć bólowo.
I pozwolić odejść, kiedy przyjdzie czas.

To najlepsze, co można zrobić, mówi lekarz. Nie chciałem tego mówić bo ludzie różnie to znoszą, czasem chcą, żebym był cudotwórcą.
Proszę się nią nacieszyć.
Proszę być ze mną w kontakcie.
A kiedy przyjdzie czas przyjadę do pani.
Zaśnie na zawsze u pani na rękach, jeśli tylko pani będzie chciała...

Będę chciała.
I będziemy żyć do końca, żyć najradośniej, żyć tak, jak tylko jej zdrowie na to pozwoli.

Oczywiście, że ryczę. Oczy mam jak królik. A później się śmieję, całuję kosmatą mordę i zaglądam w orzechowe oczy. I przemycam ulubiony smakołyk. Już nie muszę uważać na dietę.

Będziemy żyć do końca.
Chustka nas tego nauczyła.
Wybacz Asiu, że ja to do psa przykładam,  ale wiem, że nie miałabyś mi tego za złe. Tak bardzo kochałaś Viledę,  pamiętam.

To idę.
Miziać,  spacerować,  piec pasztety (i niby przypadkiem podrzucać piesku co lepsze kawałki), śmiać się i ryczeć do imentu, jeśli mnie najdzie.

czwartek, 11 grudnia 2014

Ostatnio przesadzam.

Jak nie pisałam to chyba z 8 miesięcy (no okazjonalne wpisy były no i remont, remont był), jak znowu piszę - to kilka postów tygodniowo. Jestem niezrównoważona:)

Dzisiejszy post sponsoruje Emka - chce przepis na karpia to jej (i wszystkim innym) go napiszę, a co. Tym bardziej, że prosty jak konstrukcja cepa, a jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Wcinam w Wigilię z wielkim mlaskiem:)


(fotka z internetów)

Sprawiam zwierzę wcześniej, dużo wcześniej, dzielę na porcje (dzwonka) i mrożę. Najczęściej dwie - trzy spore sztuki. Wrzucam do stosownego wora i zamrażarki. Se leży i czeka do wigilii Wigilii:)

Będziemy potrzebować:
1. Kilka dorodnych cebul
2. Masełko (z lodówki)
3. Sól
4. Odrobinę oleju

Nie używam w domu żadnych, ale to żadnych gotowych przypraw, cały czas się uczę dosmaczać potrawy naturalnie, ziołami i idzie mi to coraz lepiej. A czasem już nawet bardzo dobrze:)

Wieczorem, w przeddzień wigilii Wigilii wyciągam poporcjowanego karpia. Potrzebuje około doby, coby się do końca rozmrozić. W wigiię Wigilii jeszcze raz go płuczę (wydziela się jakaś kleista maź, pozbywam się jej płucząc dzwonka). Solę tak, jak lubię, dokładnie - zewnątrz i wewnątrz.
Cebulę kroję w półkrążki - nie wysilam się, mogą być grube.
Dalej robię tak: biorę sporą michę, układam na dno kilka półkrążków cebuli. Na to jedna warstwa karpia. I dalej to samo - kilka półkrążków cebuli (może być dużo) i znów jedna warstwa karpia. Chodzi o to, żeby cały karp miał kontakt z cebulą:)

Jak już się produkty skończą michę szczelnie przykrywam i ładuję przynajmniej na dobę do lodówki. Zaczyna się proces maceracji i przenikania przypraw:)
W dniu Wigilii, godzinkę przed kolacją dużą blachę lekko smaruję olejem. Układam na niej obok siebie (pojedynczą warstwą) dzwonka karpia razem z cebulą - cebulę układam na wierzchu. Na każde dzwonko kładę kawałek masełka. Rozgrzewam piekarnik do 160 stopni, wkładam blachę do środka i trzymam tam około 40 minut.
Karp się piecze. 
Cebula się rumieni.
Masełko się roztapia.

Kiedy pieczenie się zakończy najczęściej ładuję karpia razem z blachą na wigilijny stół - żeby był gorący. Chętni szybciorem sobie nakładają, blachę ponownie wstawiam do piekarnika, dokładki wtedy też są ciepłe:)

I to by było na tyle.
Prościzna - łatwizna, a smakuje obłędnie! I nie capi nijakim błockiem czy innym mułem. Nic a nic!
Smacznego:)

P.S. Gdyby ktoś miał jakiś ciekawy przepis to ja chętnie, piszcie! Ten jest mój autorski, wszelkie prawa zastrzeżone:)))

środa, 10 grudnia 2014

WDiC u Maknety:)

Publikuję już teraz, a jak Madzia udostępni link to się podłączę:)

1. Dzierganie:

Przy obecnym świetle nijak mi się nie udają dobre zdjęcia - tym bardziej, że są "wnętrzarskie". Jakby nie patrzeć lampa robi swoje i choć obróbką w gimpie próbuję kolory doprowadzić do jakiegoś ładu nie zawsze się to udaje. Najbardziej wiarygodne barwy to te z pierwszego zdjęcia:


A co to jest? "Kocyk" do przykrycia sporego laptopa:) Mąż nie cierpi, jak urządzenia elektroniczne mu się kurzą i przykrywał lapka paskudnym (w moim pojęciu) ręczniczkiem. No to mu dziergnęłam kocyk. Wymiary - 60 x 40 cm.
Brzegi obrobiłam kilkoma rzędami półsłupków w jaśniejszych odcieniach, wcześniej użytych w kocyku. Półsłupki wzięły dzianinę w ryzy, kąpiel i blokowanie ładnie ją ułożyły, jest ok.



W planach mam jeszcze podszycie kocyka cienkim polarem - za namową Antoniny kupiłam takowy w Jysku, jest to prawie biały, bardzo cieniutki i bardzo duży koc, kosztował jedyne 9 zł z malutkim okładem. Przypuszczam, że wystarczy mi go jeszcze do podszycia beżowo - brązowej narzuty.



Reasumując - mała rzecz, prosty drobiazg, a cieszy, bo udatny wielce:) Mąż też zadowolony.

Technicznie:
Włóczka - rozetti first class;
Szydełko - do kwadratów - nr 4, do półsłupków - nr 3.
Czas realizacji - około tygodnia, uwierzycie???
Taka pierdułka, a tyle zajęła mi czasu:)))

2. Czytanie.

Tym razem słuchanie - e-boki też się liczą, choć to nie e-booka słucham.
Słucham tego: langustanapalmie - plaster miodu.
Dziergam i słucham.
Zasłuchuję się.
Odtwarzam na nowo te fragmenty, które mnie gdzieś tam mocno poruszyły.
I z godziny na godzinę czuję, jak odżywam:)

Oczywiście do skandynawskich kryminałów, do medycznych i prawniczych thrillerów oraz książek życiem pisanych też wrócę - ale póki co siedzę na palmie:)))

P.S. Psinka dobrze. Bardzo dobrze. W sobotę ściągamy szwy:)

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Miodzio:)

Guacamole.
Awokado (dojrzałe, to ważne!), limonka, pomidorki koktajlowe, cebulka w kosteczkę,  ząbek czosnku, sól, pieprz.
Awokado rozdusić widelcem.
Resztę pokroić, z połowy limonki wycisnąć sok, czosnek zetrzeć na drobnej tarce.
Wymerdać.
Zwykle jadam samo.
Dziś wzięło mię na maślane grzanki, dwie nieduże,  z razowego chleba.
Mniam!
Jestem już po obiedzie i po kolacji:)))

W gronie "głupich" czuję się fantastycznie - cóż za doborowe towarzystwo!
Dziękuję ciepło za każdy wpis ☺
Pieska czuje się świetnie, hasa niczym szczeniak, przytyła i żarcia ciągle jej mało, racjonować muszę :)

Wieczorami bywam u langusty.
Znaczy się na palmie,  znaczy palma mi odbiła☺☺☺.
Znaczy tu:
langustanapalmie.pl - plaster-miodu
No i cóż - polecam wszystkim,  bez wyjątku.
Byle od początku - znaczy zaległości trza nadrobić.
Warto, jak bum cyk cyk!
Na fb w temacie też warto zajrzeć.

Serdeczności wszystkim :***

Edit 19.45:

rekolekcje, które rozwaliły serwery :)

piątek, 5 grudnia 2014

Głupia

Sąsiedzi,  mój rocznik. Moi "ulubieni".
- A co ten pies ma na sobie? - w głosie i uśmiechu sąsiada paskudna prześmiewcza ironia.
- Fartuszek pooperacyjny - odpowiadam z uśmiechem.
- Operację miała? Oj, to kupa kasy, sąsiadko! - mówi sąsiadowa żona. - Moja kuzynka ratowała psa, dwie stówy dała, pies i tak poszedł do piachu po dwóch tygodniach. A ty ile dałaś za operację???
Uśmiecham się i milczę. Wiem, z kim mam do czynienia. Milczę spokojnie i lekko.
- Z tysiąc, jak nic! - mówi sąsiad. - Zresztą wy śpicie na kasie, taaaaki remont i jeszcze operacja psa, nononooooo...???
- Sąsiad, no coś ty, pięć koła! - odpowiadam, znów z uśmiechem.
(za uśmiechem kryje się myśl: nie dowiesz się, nie dowiesz choćbyś pękł; miałbyś materiał na ploty na następnych kilka miesięcy).
- Ja bym uśpił, bez dwóch zdań - mówi sąsiad.
Nie walczę. Mądrością jest wybrać właściwą taktykę i strategię.  Dość się od tych ludzi w swoim czasie nacierpieliśmy. Dziś, zdystansowani i asertywni ich opinie mamy głęboko w poważaniu. Nota bene sąsiedzi kilkakrotnie majętniejsi od nas. Wiemy to od nich. Ale nam to nie robi, no nijak:)))
Oddałam się zepsem i z wdziękiem:)

Koleżanka z pracy. Dobry, zwyczajny człowiek. Bliska mi istota. Lat trzydzieści z niewielkim okładem. Jej jednej (spoza rodziny) zdradzam,  ile kosztowała operacja psa. A nie była to bajońska kwota, serio!
- No wiesz! W życiu bym tyle nie dała, uśpiłabym, na bank! A w ogóle to wiesz, no wiesz, znajomych kot wpadł pod auto, zwykły dachowiec,  czujesz? I oni tego dachowca na sygnale do Wrocławia, i pięć koła za operację, no nieee,  no dla mnie to jest chore. Co za głupi ludzie... I kot po jakimś czasie poszedł do piachu, no nie, co za głupota, no ja nie rozumiem...

Takich sytuacji mam więcej, bo ja lubię z ludźmi o życiu rozmawiać.
Lubię mówić,  lubię też słuchać.
Byle nie o pieniądzach - o tych tylko z przyjaciółmi i jeśli rzeczywiście jest potrzeba.
Niezmiennie i niezmiernie mnie jednak dziwi włażenie w czyjeś życie bez wejścia w jego buty.
Nawet się nie wkurzyłam.
Jeno zamyśliłam i zadziwiłam...

Jestem głupia:)
A moja głupota patrzy na mnie rozpromienionymi,  orzechowymi oczami.
Moja głupota je jak smok, pije jak szalona, chodzi w granatowo - niebieskim fartuszku, zdrowieje w ekspresowym tempie,  jest szczęśliwa.
Jeszcze trzy lata temu nie podołałabym finansowo kosztom operacji, badań, leków. DZIŚ jestem w stanie. Za czas jakiś znowu mogę nie być. Takie życie. Ja je rozumiem.

Nie rozumiem tylko, co kogo obchodzi mój pies i moje pchły, moje decyzje i moje wybory. Nie cierpię zaglądania do cudzego portfela.
Kiedy w swoim czasie brakowało mi na chleb i na masełko nikt z sąsiadów niczym się nie interesował... I nie pytał, jak daję radę...

Cecha polska?
Cecha po prostu ludzka???
Nie czaję bazy, nie kumam czaczy.
Ja tam się cieszę,  jak inni mają dobrze.
Smucę i organizuję pomoc, jak mają źle.
To taka prosta logika...

I po ludzku kocham te moje orzechowe, cudne psie oczy.
Ten złodziejski (jeśli chodzi o wyżerkę) instynkt (zostaw na stole kanapkę, na chwilkę wyjdź z pomieszczenia, jak wrócisz już jej nie będzie, orzechowe oczy będą mówić: - Jaaaa?  Mnie tu nie było!:)))
To nielegalnie wygrzane miejsce na kanapie i te oczy Shreka kiedy pytam:
- No gdzie znowu wlazłaś,  małpo jedna? I kto Ci pozwolił??? (oczywiście kiedy jest zdrowa, na razie nigdzie wskakiwać jej nie wolno).

Głupia.
Dla tych orzechowych oczu proszę bardzo - mogę być głupia!

środa, 3 grudnia 2014

WDiC, czyli spotkanie u Maknety:)

W ubiegłym tygodniu nie udało mi się dołączyć do dziergających i czytających, psia operacja i opieka nad rekonwalescentką zdominowały cały mój czas i zdominowały też blogowe zapiski. Ale dzisiaj już jestem, nie chcę, żeby mi to bycie w Maknetowej kawiarence umykało, bo to fajne miejsce:)



Narzuta w odcieniach beżobrązów, którą pokazywałam ostatnio idzie na moment w odstawkę (a jestem już blisko końca). Zabrałam się za coś nowego. Kolejny udzierg znów jest z babcinych kwadratów:) Chcę zrobić przyjemność mikołajkową mężowi i wymyśliłam coś dla niego - coś niewielkiego, co będzie mu z pewnością przydatne i co ucieszy go kolorystycznie. A ponieważ Mikołaj jak co roku będzie chodził w noc z 5 na 6 grudnia to muszę się spieszyć:)

Pojedynczy kwadrat tym razem wygląda tak:


Jest duży - 18/18 cm, po praniu i i ułożeniu spodziewam się jeszcze niewielkiego powiększenia. Kwadratów gotowych mam już trzy - łączę je ze sobą w trakcie dziergania. Póki co wyglądają ździebko krzywo, ale jak je wszystkie połączę, obdziergam brzegi i jeszcze wypiorę to wszystko znajdzie się na swoim miejscu.


Razem kwadratów będzie sześć - czwarty już kończę, zostaną mi jeszcze dwa plus wykończeniówka.



Chciałabym jeszcze (to ważne dla przyszłego użytkownika) lewą stronę podszyć jakąś tkaniną - bawełną lub cieniutkim polarem, koniecznie w odcieniu którejś z kwadratowych zieleni. I tu mam gzyms - nie mam w domu takiej tkaniny i nie wiem, czy gdzieś w sieci znajdę i czy mi do piątku przyślą. Będę próbowała.

To dzierganie już mamy, a czytanie...?
Nie ukrywam, że w ubiegłym tygodniu w większości czytałam wszystko, czego się dokopałam w necie w kwestii choroby mojego psa. Sporo tego było i bardzo mi ta wiedza pomogła. Mam nadzieję, że choć nie jest to książka to jednak czytanie będzie mi dziś zaliczone:)
Jakby co mogę się wylegitymować stosownymi linkami:)))

P.S. Tak łączę kwadraty: (klikamy na link do bloga Alushki)
Ten sposób łączenia powoduje, że nie ma szwów, dzianina po wypraniu pięknie się układa i wygląda, jakby była robiona w jednym kawałku.
Serdecznie pozdrawiam wszystkich uczestników WDiC:)

wtorek, 2 grudnia 2014

Na wstępie

mojej dzisiejszej pisaniny informuję uprzejmie radośnie, że pieseńka ma się dobrze.
Je (upssss - żre!), pije i ponosi konsekwencje jedzenia i picia w postaci pewnych regularnych zachowań:)
Obszczekuje na spacerach kogo się da.
Dużo wypoczywa i śpi.
Pokornie pozwala zmieniać sobie opatrunek i spryskiwać ranę octaniseptem.
Nadal wynosimy ją i wnosimy - chodzenie po schodach jest dla niej niewskazane.
Nasze kręgosłupy płaczą:)
Jutro o 18.00 wizyta kontrolna.
Postaram się zdać raport.

O tej porze roku, w zatęchłym listopadzie lub jakimkolwiek innym początku jakiegoś grudnia mój organizm/żołądek od pewnego czasu domaga się ciepłych zup. Nie ukrywam - sporo czasu zajęło mi zrozumienie, o co memu żołądku/organizmu chodzi.
Na szczęście byłam pojęłam:)

Nauczyłam się gotować sycące, esencjonalne rosoły (kostek rosołowych i innych veget nijak nie uznaję, nie chcę albowiem jeść UMAMI), które stały się bazą do pewnych określonych zup. A zupełnym szczęśliwym trafem moja osobista fryzjerka - skądinąd młoda wiekiem osóbka - podpowiedziała mi, co z rzeczonymi zupami (i nie tylko) można zrobić.

Siedzę onegdaj na fotelu, moja-ci-fryzjerka obrabia mię włosy i opowiada, jak to co wieczór podaje rodzinie dwudaniowy obiad.
Pytam, jak to możliwe przy 12-godzinnym dniu pracy mieć co dzień dwa dania na stole.
Fryzjerka zdradza mi SEKRET.

Otóż - gdy gotuje jakąkolwiek zupę - zawsze gotuje jej dużo.
Część podaje na bieżący obiad, część pakuje w słoiki 0,9 - wlewa wrzątek, odwraca do góry nogami, a jak wystygnie pakuje do lodówki. Zassane słoiki spokojnie wytrzymują 2 do 3 miesięcy. W lodówce - to ważne!
Skoro zupa obiadowa robi się "sama", drugie danie nie jest już problemem.

Ten pomysł zaczyna mnie fascynować.
Przemyśliwuję temat.
Z mojego esencjonalnego rosołu zwyczajowo powstaje:
  1. rosół:)
  2. zupa krem (z dyni, pieczarek, zielonego groszku, brokułów etc.)
  3. jakakolwiek inna zupa (pomidorówka, ogórkowa, krupnik etc)
Nie ukrywam, że najczęściej są to zupy kremy.
Następnym więc rosołowym razem gotuję, miksuję, doprawiam - i pakuję do słoików.
Pomysł mojej fryzjerki sprawdza się znakomicie!
Z reguły po ugotowaniu dużego gara rosołu mam w zapasie 2 słoiki rosołu oraz 2 x 2 słoiki jakiejś zupy - krem, plus te same zupy w garach na bieżące spożycie. Wystarcza tego na 2 tygodnie - serio! Ponieważ zawsze jest obiadowa baza dorabia się do niej jakieś drugie danie - raz bardziej wyrafinowane, raz mniej. A jak Pani Domu totalnie brak sił (lub ma totalnego lenia ;p) to zawsze jest sycąca, gorąca zupa. Mówię wam - miodzio!

Dziś po pracy mąż dostał pomidorówkę i mięsne pierożki.
Kiedy on jadł ja nie czułam się głodna, więc zmiótł wszystko, co było.
Godzinkę temu jednak dopadł mnie spory głód.
To było klasyczne zupowe ssanie:)
Poleciałam do lodówki - a tam w słoikach zupa krem z dyni i rosół (ten drugi w słoiku niewielkim).
Odkorkowałam słoik.
Podgrzałam zawartość.
Ukręciłam lane kluseczki.
Ugotowałam - i pożarłam.
Ciepło mi w brzuszku:)

To brzuszkowe ciepełko jesienno - zimową porą jest bezcenne.
(nawet pieseńkę karmię ostatnio ciepłym jedzonkiem - myślę, że po operacji i o tej porze roku dobrze jej to zrobi).

Czemu o tym piszę? Żyję już długo na tym świecie, a o tak prostym sposobie nie wiedziałam (wiedziałam o długiej pasteryzacji, natomiast o tak krótkiej nie).
I może komuś z Was ten pomysł się przyda.
I może ktoś tak samo jak ja będzie miał lodówkowe zup zapasy, a później - w dowolnej chwili - będzie miał ciepło w brzuszku:)))

niedziela, 30 listopada 2014

Jest piekielnie silna

stwierdził lekarz na dzisiejszej kontroli.
Albo "diabelnie".
Dokładnie nie pamiętam.
Ani diabelnie ani piekielnie mi nie pasuje -  wolałabym "bosko":)))

Badań krwi nie robił, nie było potrzeby.
Zmienił opatrunek (mam to już dziś z głowy:)
Tramal też odstawił - pies już nie cierpi z powodu bólu.
Gadzina je, pije, sika, wypróżnia się, żebrze o żarcie (a jeść może niewiele, żeby nie rozpychać żołądka).
Wyłazi z wyrka za każdym razem, kiedy idę do kuchni, z nadzieją, że coś jej skapnie:)
Ma już prawo do półgodzinnych spacerów - !
Nie ma prawa skakać, szaleć, pokonywać przeszkód.
Ryzyko wewnętrznego krwotoku zmalało do minimum.

Dostała żelazo i 72-godzinny antybiotyk.
Rana i szwy - ok.
Trochę blada, ale po tak wielkim krwotoku śródoperacyjnym to normalne.
W środę następna kontrola.
A w czwartek odsunięta w czasie moja kręgosłupowa rehabilitacja.

P.S. Nie pojmuję.
Nie pojmuję, dlaczego pomagając, opiekując się innymi czuję się... w swoim żywiole?
Że czuję, że to jest sens życia, jeden z największych sensów?
Pomagając cierpieć, pomagając odejść, dyżurując, podejmując decyzje...
Czy to wiecznie chorująca rodzina, w której się wychowałam?
Czy to predyspozycje, których nie byłam dotąd świadoma?
Nie rozumiem, ale chyba właśnie to do mnie dociera i chyba zaczynam to nazywać po imieniu.
I nie ma w tym za grosz cukierkowatej, rozmemłanej pseudomiłości.
Jest życie, jest działanie, jest obecność, jest jakieś zrozumienie.

Czy ktoś wie, co to jest...?
Żadnych pseudokomplementów nie zniosę.
Zniosę jedynie merytoryczne wypowiedzi.

sobota, 29 listopada 2014

Pacjentka.

Pacjentka wczorajsza pooperacyjna, drżąca z zimna (otuliłam w swoją roboczą domową polarową koszulę, żeby czuła mój zapach):


Pacjentka wczorajsza wieczorna, rozkopana, nietomna po tramalu:


Pacjentka dzisiejsza, okołopołudniowa:


Pacjentka dzisiejsza, poobiednia:)


Noc była niespokojna.
Obudził mnie jej dudniący, krtaniowy kaszel.
Potrzebowałam chwili żeby zrozumieć, że to skutek intubacji.

Kiedy mąż wrócił dziś rano z zakupów wylazła z wyra i dokładnie obwąchała torbę.
Kiedy jadłam kanapkę z wędliną oderwałam kawałek i dałam jej.
O mały włos nie odgryzła mi palców razem z kanapkowym kęsem:)

Gotuję więc dziś obiady dwa.
Jeden - dla ludzi (jeszcze się warzy).
Drugi - dla pacjentki (pierwszą dzisiejszą porcję już pożarła ze smakiem i z wodną popitką).
Ryż, marchewka, mięsko z indyczej szyjki, w miarę w równych proporcjach.

Je.
Pije.
Sika (nerki pracują, super!)
Łazi.
Niucha.
Na dworze obszczekała kota!
Dużo śpi.

Za chwilę zmienię jej opatrunek (będzie wyzwanie, bo już wierzga i się buntuje:).
Wieczorem podam zastrzyk z tramalu.
Później wyniesiemy ją na krótki spacer i na siku.
A jutro o 10.30 lekarska kontrola.

Twarda sztuka, mówię Wam.
Chce żyć - po prostu chce żyć!
:)))


piątek, 28 listopada 2014

Sprawozdanie

09.45. Meldujemy się z psiną na miejscu. idziemy na piechotę - taszczę koc, legowisko, ręcznik i psa. Znaczy pies wesoło podskakując i poszczekując idzie sam.
Nie wiem, czego się spodziewać.
Lekarz jest już wolny, już na nas czeka.

09.50. Pies dostaje atropinę, a po 5 minutach "głupiego Jasia". Pies się powoli "ogłupia", ja konwersuję z lekarzem, co i jak będzie po zabiegu (w międzyczasie mam przykazane głaskać, miziać, dać poczucie bezpieczeństwa, co posłusznie czynię). Zdobywam ważne informacje - czego mogę się spodziewać, jak mam sobie radzić,.

10.00. Pies "odpływa". Lekarz prosi mnie o opuszczenie gabinetu, od tego momentu będzie się psem zajmował sam. Siadam w poczekalni. Ogarnia mnie spokój. Wyciągam szydełko, dziergam narzutowe kwadraty. Czekam.

10.30. Lekarz wychodzi z  gabinetu.
- Proszę pani, to nie guz jajnika ani wątroby. To ogromny naczyniak śledziony. Mogę zaszyć, wtedy pies ma do dwóch tygodni życia, nie więcej. Mogę operować dalej, ale jest ryzyko ogromnego krwotoku. Muszę usunąć śledzionę i naczyniaka. Zwierzę może tej operacji nie przeżyć...
- Co Pan radzi? - pytam
- Jedziemy dalej - mówi lekarz.
- Proszę operować - mówię.
Lekarz biegnie robić swoje.
Moje narzutowe kwadraty wychodzą krzywe.
Płaczę.
Czekam...

12.30. Lekarz prosi mnie do gabinetu.
Psina pozszywana leży na boku.
Jest zaintubowana.
Dowiaduję się, że dwa razy w czasie zabiegu otarła się o śmierć.
Raz z powodu krwotoku, drugi raz z powodów sercowych.
- Proszę głaskać, miziać, mówić do niej - mówi doktor.
Robię, co każe.
Całuję psią mordę.
Znów płaczę.

Pies się wybudza.
Odzyskuje powoli prawidłowe krążenie, choć stracił mnóstwo krwi.
Patrzy na mnie i widzę, że wie, kogo widzi.
Zaczyna niespokojnie ruszać głową, pluje rurką intubacyjną.
- Jest dobrze! - mówi doktor.
Tlen trzymam przy psim pysku jeszcze jakiś czas.
Po czym oglądam wyciętą śledzionę i naczyniaka.
Naczyniak ma wielkość mojej pięści.
Obrzydlistwo...

13.15. Doktor szuka odpowiedniego rozmiaru pooperacyjnego psiego fartuszka, kolejny raz odkaża ranę, zakłada opatrunek, zakłada fartuszek.
Podaje leki - witaminy, żelazo, tramal.
- Będzie Pani sama robiła zastrzyki z tramalu? - pyta.
- Pewnie - odpowiadam. - Teściowi robiłam z morfiny, psu z tramalu też zrobię.
Przechodzę krótki kurs, po czym pod okiem lekarza robię psu pierwszy zastrzyk.
Mówi, że poradziłam sobie świetnie.

13.30. Dostaję szczegółowe instrukcje.
Jak pielęgnować ranę, co może dziać się z psem, czy m się niepokoić, a czym nie.
Dostaję dwa jednorazowe zastrzyki z tramalu i informację, kiedy mam je podać.
Umawiam się na 10.30 w niedzielę na wizytę kontrolną.
Gdyby coś złego się działo mam dzwonić nawet w nocy...

13.50. Lekarz bierze psinę na ręce.
Ja zamykam na klucz gabinet.
Otwieram jego auto, on podaje mi psa.
Odwozi mnie do domu, wnosi psa do mieszkania, układa go na legowisku.
Ściskam mu prawicę.
Serdecznie dziękuję.
Pies drży.
Zgodnie z zaleceniami okrywam go, otulam.
Jak będzie mu za cieplo to sam się rozkopie.
Już to zrobił.

15.00. Pies wymiotuje.
Po narkozie.
Jestem spokojna.
Tak miało być.

16.17. - czyli w chwili, gdy kończę tego posta - pies wyłazi z legowiska.
Pije.
Chla!
Wypija pół miski.
Jaka radość!:)

P.S. Lekarz powiedział, że to twarda sztuka.
Że wojownik, co się nie poddaje.
Próbka wstrętnego naczyniaka jedzie do Dużego Miasta na badania histopatologiczne.
Będzie, co ma być. Póki co - lepiej być nie może:)

Czy muszę pisać, że bardzo, bardzo się cieszę?:)))

czwartek, 27 listopada 2014

Decyzja

Najpierw chcę podziękować wszystkim, którzy pod poprzednim postem zostawili komentarze. Każdy był dla mnie bezcenny. Każdy dokładnie dokładnie przeczytałam i przeanalizowałam.

A później poszłam przemyśleć sprawę jeszcze raz.
Zwykle to ja zajmuję się psem, to przysłowiowy mój pies i moje pchły.
We wtorek u weterynarza był ze zwierzakiem mąż, bo ja dorobiłam się takiego zapalenia gardła, że mój lekarz był w szoku (rana na tylnej ścianie gardła).
I to mąż był przy psich badaniach i on przyniósł mi informacje, że jest źle.

Wczoraj mnie tknęło.
Zadzwoniłam do psiego doktora.
Zapytałam, co naprawdę radzi.
To bardzo dobry lekarz... I bardzo dobry człowiek.
Wiecie, co mi powiedział?
Że gdyby był na moim miejscu w życiu by sobie nie darował, że nie spróbował ratować zwierzaka.
Że moja psina ma zdrowe serce i nerki i że to ją do zabiegu kwalifikuje.
I że jego zdaniem mimo ogromnego guza (8 cm!) jest żywotna, że szanse na zdrowie ma bardzo duże.

Operacja jutro o 10.00.
Niech się dzieje. No niech.
Powiedziałam lekarzowi, że po zabiegu nie będę miała jak dotrzeć do domu, że pies ciężki, że nie dam rady.
Odpowiedział, że mnie odwiezie i psinę po schodach wniesie.
Wymiękłam...

To dobry lekarz i dobry człowiek.
Kto raz do niego ze zwierzęciem poszedł nigdy nie szuka innego.
Wierzę mu, po prostu mu wierzę.
Uspokoiłam się.
Gdzieś w środku mam przekonanie, że to jest najlepsza decyzja.

Łykam antybiotyki,  leczę gardło, naćpam się jutro przeciwgorączkowców i staję do walki.
Jak tylko dam radę będę raportować.

Nie mam żadnych doświadczeń z psem w stanie pooperacyjnym.
Nie wiem, czego się spodziewać.
Mam nadzieję, że dam radę.


wtorek, 25 listopada 2014

Ma 13 lat.

I od tych 13 jesteśmy razem.
Śliczna. Mądra. Sprytna. Wesoła.
Żywa. Zabawna. Śmieszna. Skoczna.
Wierna. Szczekliwa.
Nasza...

Guz.
Wątroby lub jajnika.
Wyniki mniej niż średnie.
Kiepsko je, słabnie, dużo śpi.
Patrzy... smutno patrzy...
Z trudem wchodzi na parter, ciągnąc tylne łapki za sobą.

Można operować.
Zabieg kosztowny, a jeśli guz złośliwy to szanse na życie żadne.
Złośliwość prawdopodobna wielce, ponieważ mocno schudła.
Niejedzenie to nie jej bajka, potrafiła zeżreć prawie wszystko...

Nie wiem, co robić.
Ciąć czy pozwolić w spokoju dożyć swoich dni, miziając za uszkiem. ..?
Bliższe mi jest to drugie.
13 lat dla sznaucera to dużo.
Ile dobrych radosnych dni da jej i nam poważna operacja, a ile niepotrzebnego być może cierpienia?

Napiszcie coś.
Podpowiedzcie.
To mój pierwszy pies...

Idę się wyryczeć i wytulić zwierzaka.
Napiszcie.

niedziela, 23 listopada 2014

Nie lubiłam ich.

Kiedyś.
No nie i już.
Bo babcine, bo kwadraty...
Nie lubiłam.
Na szczęście ponoć tylko krowa nie zmienia poglądów:)


Nie lubiłam do czasu, kiedy na raverly ujrzałam całą masę ciekawych projektów, a co za tym idzie - możliwości, jakie dają rzeczone kwadraty.


A dają chyba nieograniczone... Postanowiłam więc spróbować (choć jedną próbę po prawdzie mam już za sobą, a właściwie jeszcze w trakcie, to po raz pierwszy robię coś z klasycznych granny square).




Efekt jest cudny, aczkolwiek samo dzierganie nudne jak flaki z olejem - przynajmniej dla mnie. Ale czego się nie robi dla efektu. Znosi się nudę cierpliwie:)


Kolory trochę nie teges, bo fotki robiłam komórką. Niezłą wprawdzie, ale to jednak nie to samo co aparat. Spieszyłam się, żeby łapać resztkę dziennego światła. Ostrość też cienka. Poprawię się w następnych postach.



Prawdę o kolorach oddają te miejsca, gdzie barwy są ciepłe i wyraziste - brąz, ciepły beż i ecru. Te zimne to oszukane przez komórkę.



A ponieważ dołączam do Maknetowego wspólnego dziergania i czytania, zatem pokazuję też, co aktualnie czytam. Kindelka kupiłam niedawno, model Peperwhite II, podświetlany, pierwszy mój czytnik, ukontentowana jestem wielce. Odkryłam czas jakiś temu Jodi Picoult, każda kolejna książka to odkrycie, mam sporo do napisania o niej i jej literaturze. Mam nadzieję, że przyjdzie na to czas:)

P.S.1 Moje dziergadło to narzuta - remont wreszcie się skończył, wkroczyliśmy z mężem w jakże rozkoszny etap powolnego dopieszczania wnętrz. Narzuta będzie okryciem sofy w moim pokoju/pracowni/gabinecie/niepotrzebne skreślić. Jestem tuż za połową dziergania. I już kombinuję (obmyślam znaczy) z podobnych kwadratów ponczo ("przymierzałam" narzutę, jako ponczo wygląda obłędnie) i może kolejną narzutę. Się zobaczy.

P.S.2 Staszek jeszcze po tej stronie życia, już w domu. Obolały on, obolała rodzina, wszyscy wiedzą, co będzie, nikt jednak nie wie, kiedy dokładnie to będzie...

środa, 12 listopada 2014

Kiedy...

Kiedy w szarości pradawnego czasu
Bóg czynił rzeczy
Stworzył słońce:
I słońce przychodzi i odchodzi i znowu wraca.

Stworzył księżyc:
I księżyc przychodzi i odchodzi i znowu wraca.

Stworzył człowieka:
I człowiek przychodzi i odchodzi...
I nie wraca nigdy.

(Przemijanie, śpiew Dinków).

poniedziałek, 3 listopada 2014

Później.

U nas wszystko dzieje się później.

Później niż nam podobnej reszcie świata udało się nam usamodzielnić.
Znaczy zaposiąść własne M - ileś tam.
Na własność.

Później niż reszcie świata udało się nam to M do własnych i dziecków potrzeb jakoś przysposobić.
Z naciskiem na "jakoś", nie "jakość".
(choć po prawdzie dorosła już córcianka z łezką w oku wspominała dziś malowanie przez się i brata własnopokojowych starych mebli akrylową farbą; łezkę zatem uroniłam i ja).

Później niż rzeczonej reszcie świata udało nam się kasę nazbierać na remont kapitalny,  lat cztery z okładem trwający (a może trzy, już nie pamiętam, długo wszakże jak jasny gwint i jasna takoż cholera, kiedy to już dziecka na swoje poszły, znaczy w pierniki).

Pojutrze młodzież odbiera od nas zużyte letko pokojowe mebelki.
Dla siedmiolatka będą w sam raz.
Popojutrze Firma przywozi nam kolejne nowe mebelki - tą razą do Pańcinej Pracowni (brzmi przeokrutnie dumnie, ale oj tam oj tam).

W sobotę Pani się będzie urządzać. Po czem wraz z Panem zacznie ogarniać Ostatni Pokój, bezlitośnie segregując materię i po raz przedostatni oddzielając ziarno od plew.
I nastanie spokój... i cisza... i ład...

Aż do następnego ( jakkolwiek go rozumieć) razu.
:)))

P.S. Piszę z tableta.  Jednak laptok to bardziej przyjazne urządzenie.
Przynajmniej do pisania i publikacji postów.
Jednym z kluczowych elementów remontu było gazowe CO.
Żyjemy nadzieją, że pan P. nie przykręci kurków.
A Staszek - wbrew wszystkiemu - wciąż żyje.
Rodzina mówi, że to wszystko... że to na granicy cudu.
Ale modlitwa wciąż bardzo potrzebna.
Zatem proszę.

piątek, 17 października 2014

Staszek po raz drugi...

w bardzo złym stanie.
Ogromnie cierpi, ma poważne problemy z oddychaniem.
Teraz pozostaje tylko modlitwa o szybką i łagodną śmierć.

Proszę.
Bardzo proszę w imieniu rodziny...
I o wszystko, co im jest potrzebne też proszę.
Ciężko będzie stać się półsierotą przed czterdziestką...

Staszku... „Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie swoje oblicze i niech cię obdarzy pokojem”.

Lb 6, 22-27

Niech Pan Cię przyjmie i przytuli. I Twoich bliskich też...



środa, 15 października 2014

Staszek.

Ma na imię Staszek.
I zaawansowany bardzo nowotwór płuc.

Szans na życie po tej-stronie-życia brak.
Choroba postępuje bardzo szybko.
Oddech jest coraz płytszy, bóle coraz silniejsze.
Sił coraz mniej.
Przyplątała się odma.

Nie wiem, czy dni, czy tygodnie, czy miesiące...
Nie wiem.
Tego nie wie nikt.

Staszek wyspowiadany.
Bardzo, bardzo zmęczony - i wystraszony.
Żyje wbrew wszystkiemu (lekarz nie rozumie, czemu jeszcze żyje...)

Proszę o wsparcie.
O modlitwę.
O Autostradę Do Nieba - w postaci Koronki.
Zafundujmy Mu tę Autostradę - to tak niewiele kosztuje...

Proszę o modlitwę serca.
I bardzo, bardzo proszę o komentarz od tych, którzy się do Koronki włączą.
To ważne.
Dla Staszkowej rodziny.
I dla mnie też.

poniedziałek, 13 października 2014

Wszędzie tego pełno,

a i tak niezmiennie i corocznie lubię:)



Fotkę dostałam mailem.
Z prawem do upublicznienia.
Zatem - ku pamięci - upubliczniam.

Jesień jest przepiękna.

poniedziałek, 29 września 2014

Lubię ją.

Bo chłodniej.
Bo kolory cudne ma takie.
Bo w w spokojności, bez nadmiernej potliwości się wybiera wyposażenie do domowych wnękowych szaf.
I powoli się-zmierza do końca się-urządzania.

Lubię.
Bo ogrody prawie angielskie w pełnym słońcu się podziwia bez umiaru.
Się idzie, się pacza.
Się cieszy.
Się wycisza i uspokaja...



Się robi piknik przy zamku, pod ogromnym drzewem.
Niedobra herbata smakuje jak najlepsza.
Zmęczenie zaś służy wybornie. 
I mnie, i mój-ci-onemu.

Po prawdzie to trudno jest, ale nigdzie i nikomu wszak nie jest łatwo.
Słup boli.
Praca toksyną zalatuje tak, że ledwie wytrzymać można.
Na horyzoncie widać szpital, szpital z kimś bardzo bliskim na pokładzie.
Życie - jak moje, jak Twoje, jak Wasze...
Życie.

A po prawdzie drugiej...
Potomstwo moje ma dom i pracę.
I szczęśliwe, ciekawe życie.
Telefon: " Mamoooo, choooodź na kawęęęęę!" smakuje wyborniej nawet niż herbata pod drzewem.
Bo potomstwo mogłoby wszak być w Szkocji czy też innej Irlandii...
Mówią mi, żem szczęściara. Znaczy że ta dzieckowa zagranica nie jest mym udziałem.
I chyba coś w tym jest:)

Zatem chrzanić bolący ciągle kręgowy słup, chrzanić pracowe toksyny i ich źródło.
Jest mój-ci-on, są protoplasty, są potomki, jest dziecko-dziecka - tegoroczny pierwszoklasista.
Jest kawaaaaaaaaaaaa.
Jest życie.
I tego z całych sił się trzymam - u progu października Anno Domini 2014.
Życia się trzymam, realnego.
Takiego-jakie-jest.

piątek, 12 września 2014

Aaaach!

Mój kręgowy słup prawie jak nowy.
Z naciskiem na "prawie" :P
(boli regularnie, ale do wytrzymania).
Żyję i póki co planuję jeszcze pożyć:)

Po czem (znaczy po  mię) pochorował się mój-ci-on.
Z zagrożeniem życia - żeby nie było za łatwo.
Znaczy wylądował w trybie przyspieszonym  w szpitalu.
A ja z nim.
Jako osoba towarzysząca.
W celu odholowania i upewnienia się, że szpital zrobi, co należy.
Szpital zrobił :)
Dziś już wiemy, że mój-ci-on jeszcze pożyje, jako i ja:)
Dochodzi do siebie na ZLA.

Pracy zawodowej mam w cholerę.
Wrzesień, po prostu wrzesień. Jak co roku.
O atmosferze w robocie i stosunkach międzyczłowieczych pisać nie będę.
Koszmar z horrorem. I tyle.
Daję radę.
Ale nie każdy daje...

Znalazłam ciekawy (mały) temat do udziergania.
Jak znajdę czas to dziergnę.
Fotek poprzednich (ostatnich moich) udziergów nadal nie mam gdzie trachnąć (końcowka remontu z różnych względów utknęła w martwym punkcie, brak czasu i odpowiedniego tła do udziergów).
Martwy punkt staramy się z mój-ci-onym ożywić.
Z różnym skutkiem:)

Idę spać.
Jutro sobota, żaden to dla mię ujkęd, to po prostu nadrabianie zaległości z całego tygodnia.
Dobranoc Państwu.




sobota, 6 września 2014

Myślałam,

(myślenie albowiem zdecydowanie-ma-przyszłość),
że w kwestii biusthaltera doradcą może mię być natenprzykład o taki ktoś.
Ywentualnie kuleżanka, dobra i życzliwa znaczy się.
Ale żeby Pan Rehabilitant???
No w życiu!

Tymczasem ze względu na wzgląd (vide poprzednia notka), po wcześniejszej wizycie u  LPK - czytaj: lekarza pierwszego kontaktu (ostre leki przeciwzapalne i przeciwbólowe, żołądek płaaaacze!), niewielką poprawę zauważając (doprawdy niewielką) poszłam byłam do Pana Od Rehabu. Samowolnie i samorządnie. I niezależnie takoż.
Wybrałam tego, co ma najlepszą opinię w okolicy.
Znaczy że skuteczny niby i jak się na danym przypadku nie zna albo nieznajomość domniemywa to odsyła do ortopedy/neurologa/na RTG/na rezonans/niepotrzebne wiadomo-co.

No to poszłam.
Najsampierw wywiad. Słowny znaczy.
Poczem palpacyjne badanko.
Ooooo - tu, tu jest obrzęk, th-cośtam (znaczy 8-9-10, stawy międzykręgowe, columna vertebralis w odcinku piersiowem) zasklepione i zablokowane.
Dlatego boli w cholerę.
No to odblokowujem.

Nabrać powietrza-wypuścić powietrze - trrrrach!
Auuuć!
Wskoczyło na miejsce - no widzi Pani? jest super!
(Rwa jego mać - jakbym miała zasięg, tobym gościa walnęła z liścia!)

Po czem riplej.
I kolejne auuuuuć!
I jest suuuuuper - rwa jego mać!!!

Po czem... Pani się odwróci. Bardzo proszę.
Prawą dłoń na lewe ramię, lewą dłoń na prawe ramię.
Proszę ładnie trzymać!
(Pan Rehab z tyłu wchodzi na jakieś tajemnicze schodki, łapie mię za moje naramienne rączki i robi mi COŚ TAKIEGO, po czym widzę wszystkie gwiazdy i nie mogę złapać tchu).

- Oddychać, proszę oddychać! - słyszę.
Staram się. Nie mogę!!!
Po czem łapię.
Pierwszy, drugi, trzeci oddech.
Boli jak... rwysyn.
Pan na mię pacza i mówi:
 - Wszystko ok, jest w porządku, tak miało być, słyszy mnie Pani?

Słyszę - słyszę!!!
Co nie zmienia faktu, że mam ochotę tym razem przywalić Panu prawym prostym lub sierpowym, bo liść to już dla mnie za mało.
Na TAKIE KUKU w kręgowy słup.

- Jest ok - mówi Pan. - Proszę ćwiczyć, ruszać się jak najwięcej. A jutro (znaczy dzisiaj) będzie się Pani czuła jak po wykopkach. To normalne, to przejdzie, proszę mi zaufać. A jakby coś się działo, gdyby ból narastał proszę dzwonić - przyjmę Panią natychmiast, w poniedziałek.
 - Basen?  Mogę?
 - Ależ jak najbardziej!
 - Narty, rower, nordic walking, konie?
 - Nawet natychmiast! Zaraz po wyjściu ode mnie. Zero przeciwwskazań. I proszę zmienić biustonosz! Jest za ciasny w obwodzie. Może uciskać.

Płacę.
Wychodzę.
Boli jak... no wiecie.
Nie wierzę mu nic a nic!
Ledwo-dochodzę-do-domu.
Po czym - po godzince z okładem - z mój-ci-onym idziemy na spacer.
I pierwszy raz od wielu tygodni spacerowym kurckalopkiem przebiegam spory odcinek z niewielkim tylko bólem - zupelnie innym, jak dotąd.
Bólem... porehabilitacyjnym:)

Dziś robię duże zakupy.
Taszczę ogromne siaty.
Dwie bite godziny ze sporym obciążeniem ganiam po straganach i sklepach.
Czuję się świetnie!
Znaczy boli,  ale tak no... powykopkowo:)

P.S. Myślałam, że pewnie dysk, albo i dwa.
Albo może przepuklina jądra miażdżystego...
A tu tylko zaklinowane stawy.
Jak dobrze.
Jeszcze kilka dni i będę jak nowa.

Po raz kolejny doceniam, co to znaczy mieć zdrowe nogi, ręce, oczy, kręgowy słup... móc dźwigać ciężkie siaty i latać bez większego wysiłku.
Pamiętać.
I dziękować Bogu!
Ruch znaczy dla mnie bardzo wiele.
Jest mi niezbędny.
Jak powietrze...

P.S. 2. Biustonosz zmieniłam.
Znaczy kupiłam nowy.
A nawet dwa!



poniedziałek, 1 września 2014

No bolą plecy.

Nie chcą przestać, skubane.
Kręgosłup znaczy...

Żołądek mój nie znosi ketonalu, ale błony śluzowe w zdecydowanie innym niż żołądek miejscu jeszcze dają radę.
Zatem idę zapodać sobie lek w jedynie słuszny sposób.
Całą setkę.
Życzcie mi powodzenia.
Bardzo mi potrzebna spokojnie przespana noc...

sobota, 30 sierpnia 2014

Koń

jaki jest - każdy widzi.
Koń to dobre, mądre zwierzę.
W odróżnieniu od tych, co na niego próbują wsiąść.

Ja wsiadłam.
Lekcji wzięłam sztuk... sztuk kilka.
Na wakacjach/urlopie będąc.
Koń przekochany, ja z nim na lonży, bez nijakich szaleństw.
Instruktorka końpetentna i cudna.
Ja...
No cóż - mądrości zawsze uczę się na błędach.
SWOICH.
Podobno mam talent i szło mi bardzo dobrze.

Jeździłam już całkiem pięknie (anglezując w kłusie bez pomocy rąk), kiedy nagle podczas ostatniej jazdy coś strzyknęło boleśnie.
W moim kręgowym słupie.
Trzymie mię to strzyknięcie do dziś - mimo leków, leżenia, gimnastyki oraz pourlopowego ZLA.
Letko odpuszcza - z naciskiem na "letko".
Znaczy się przede mną neurolog, ortopeda oraz fizjoterapeuta.

Nie, nie żałuję - Rudy jest cudny, spokojny i piękny.
Nie zrobił mi krzywdy.
Krzywdę zrobiłam sama sobie.
Moja doktor pierwszego kontaktu powiedziała mi, jaka to krzywda i jaka jest jej przyczyna.
I dała mi ZADANIE.
Zaiste - bojowe.
jak zrealizuję, to powiem, jakie:)

Abstrahując - kupiłam sobie kindelka. Kundelka.
Znaczy Kindle Paperwhite 2.
Miodzio.
Potrzebowałam lektury totalnie niezobowiązującej.
Zakupiłam między innymi "Millennium" Stiega Larssona.
I teraz nie wiem, co czyta się po Larssonie...
Nic mi nie pasuje :(
Może ktoś... coś...?
Będę wdzięczna do deski.
Grobowej znaczy:)

No i choruje mię psina.
Na kręgowy słup i serduszko.
Psina dożyła dolnej granicy wieku w swojej rasie.
Nie, nie jestem jeszcze gotowa.
Ale kiedy przyjdzie czas - zrobię, co trzeba, choćbym miała ryczeć przez miesiąc.
Psina łypie na mię z legowiska:)
Po leczeniu czuje się o wiele lepiej.
Zatem leczymy z psiną nasze kręgosłupy i serduszka.
Będzie, co ma być - życie, po prostu życie.

środa, 30 lipca 2014

Gdziekolwiek,

kiedykolwiek usłyszę tę piosenkę:



przenoszę się natychmiast w TAMTEN czas.
Poznawania.
Odkrywania.
Pierwszych czułości.

Ta też nieźle daje mi popalić.
Jest nasza:)



Świętujemy kolejną rocznicę.
Tym razem w przededniu badań i - być może - całkiem poważnej diagnozy.
Się okaże.

Dziś piliśmy szampana w nasze kolejne "dzieści".
Zupełnie sami, tak bardzo zwyczajnie, z wyboru.
Dziś jest dziś... a jutro - będzie jutro:)

środa, 9 lipca 2014

Czy mam prawo

będąc w połowie (prawie) pomiędzy pięćdziesiątą a sześćdziesiątą wiosną (jesienią???) życia czuć się (okresowo) tak bardzo zmęczoną?
Wypaloną?
Totalnie bez-silną?

Nie, nie zawsze, ale czasami.
Znaczy coraz częściej... tymi czasami...

Zagląda tu do mnie ktoś taki jak ja?
Odpowie na moje pytania?
Norma to czy patologia?

Jestem po raz pierwszy w takim miejscu. W takim momencie.
Nie znam się, no cholera nie znam się.
Proszę o radę.
Bardzo proszę...

Coraz częściej brakuje mi sił.
1,5 etatu wysysa ze mnie soki.
A kiedy jeszcze dochodzą upały to nie ma mnie już wcale - wentylator, wyrko i zgon.

Piszcie - jeśli wola i łaska.
Bardzo, bardzo proszę.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Śmiech...


poniedziałek, 23 czerwca 2014

Poland's Watergate Scandal

Mówić, jak jest.
Niczego nie rozmydlać.
To takie proste!

środa, 18 czerwca 2014

Nie świętowałam

4 czerwca.
No nie i już.
Z wiedzy, którą na ten dzień posiadałam oraz z życiowego doświadczenia wynikało, że nijakiej wolności nie było i nie ma.
Choć onego 4 czerwca roku 1989 cała byłam w skowronkach.
Głupia, że aż strach (się przyznać).
Ale mądrych naonczas nie było wielu.

Od soboty 14 czerwca roku Pańskiego 2014 mamy TAŚMY.
Wszyscy wiedzą, rozwodzić się nie będę.
Kupamięci odnotowuję.

Od soboty móżdżę i móżdżę, ale rozumek mój malutki jest...
Na szczęście dziś znalazłam artykuł.
Pana Profesora.
A ja Tego pana szanuję i mam do niego zaufanie.
I puzzle się jakoś powoli układają.

Namiętnością Profesora Zybertowicza jest Polska.
Napisał Bardzo Ciekawą Książkę.
Mam, czytałam i dziś wieczorem sobie odświeżę.

Straszne jest dla mnie, że Polski już jakby nie ma.
Niby wiem, a jednak.

P.S. Można też zajrzeć tutaj.
Można się zagłębić, intensywnie myśląc.
Im dalej w las tym ciekawiej, naprawdę...

środa, 11 czerwca 2014

Po

pierwszej burzy połączonej z gradobiciem nadciąga druga.
Jest pięknie, kocham burze :)

Ściemnia się ponownie.
Powoli.
I się zachmurza.
Ponad 70-letni sąsiad wsiadł właśnie na rower i pojechał prosto w Nową Burzę.
Niczym ja z kolesianką - około 38 lat temu (wróciłyśmy przemoknięte do nitki, do cna, do imentu).
Zazdraszczam mojemu Sąsiadu ułańskiej fantazji.
Choruje, cierpi, nocami nie śpi (bardzo chora żona).
I jedzie prosto w tę burzę.
No jedzie!

Ja tymczasem w domku.
Już bez klimy (wiatraka znaczy).
Niepotrzebny :)

Bardzo Chora  Żona Sąsiada właśnie woła o pomoc.
Lecimy z mój-ci-onym.
Doprowadzamy Rzeczoną do wyrka, pod pachy z całych sił trzymając.
Parkinson to paskudna choroba.
Nie życzę nawet wrogowi...

wtorek, 10 czerwca 2014

wtorek, 3 czerwca 2014

Koniec... i sprint.

Koniec.
Koniec remontu.
Dziś po południu ekipa zabiera ostatnie zabawki.
Do boju rusza Domowy Zespół Wykończeniowy.
Oraz Amatorska Grupa Myjąco - Czyszcząca.
Roboty będzie na dwa miechy z okładem.
Albo i więcej.
Zważywszy na sprint.

Albowiem jest sprint.
Pyralgina sprint.
I antybot, i trochę łóżka i ostre gardło.
Po chałupie sprintem  się nie da.
Po chałupie żółwiem.

1/2 zespołu póki co się kuruje, pozostała połówka usiłuje się nie dać infekcji.
Tak czy owak - walka trwa.
To idę walczyć.
Horyzontalnie.
Albowiem z trudem trzymam pion.

wtorek, 27 maja 2014

Prawda. Trudna, ale prawda.

Do przeczytania:   Agent "Wolski".

Do obejrzenia -  według poniższego.
Części jest więcej.
Na tubie.




Monotematycznie ostatnio, wiem.
Dzielę się tym, co znalazłam.
I co wydaje mi się ważne.
Nikt nas w myśleniu nie wyręczy.

Mam nadzieję, że znajdzie spokój ducha.
I że będzie mu wybaczone.
Wszak miłosierdzie jest pierwsze przed sądem.
Przynajmniej u Tego, Który Jest.

poniedziałek, 26 maja 2014

Póki co

jest te 32,35% (nie wiem, czemu PKW tak długo z ogłoszeniem oficjalnego wyniku zwleka).
Cieszę się bardzo.
I choć to tylko eurowybory to mam nadzieję, że w parlamentarnych będzie jeszcze lepiej.

Każdą wolną chwilę w ostatnich miesiącach spędziłam na czytaniu.
Książek, witryn internetowych.
Włączyłam samodzielne myślenie, analizowałam, robiłam notatki.
Spis moich lektur mogę podać, jeśli ktokolwiek będzie chciał.
Skończyły się moje wątpliwości.
Wiem, co jak i dlaczego.
Nie wszystko jeszcze wiem, ale wiem sporo.
Wiem, kto jest kim i skąd się to wzięło.
Szukałam prawdy.
Znalazłam.

Czy jestem spokojniejsza? Niekoniecznie.
Mniej wiesz lepiej śpisz...
Ale ja z tych, co wolą wiedzieć, więc dalej będę drążyć.


 (zdjęcie z internetów)

Dokończymy.

A poza tym to zasuwam na hektarach - popadało, pogrzało, wylazło zielsko i ślimory (ma ktoś niechemiczny sprawdzony sposób??? Będę wdzięczna za podpowiedź. Utłukłabym zarazy na amen - żrą wszystko, wszystko!)
Zielsko dziś skrupulatnie wyhakałam i właśnie nie mogę się ruszać:)

Remont na ostatniej prostej.
Aktualnie odświeżane jest ostatnie pomieszczenie, czyli kuchnia (remontowana gruntownie 3,5 roku temu, zasyfiona w trakcie obecnego remontu).
Kuchnia dostanie nowe ubranko - farbę/tynk dekoracyjny pod nazwą "duna".
Do tego impregnat, który sprawi, że ściany będzie łatwo wyczyścić.
W sobotę będzie odbiór i ostateczne rozliczenie.
Jeśli nie to chyba się potnę!

Odnalazłam aparat.
Mam już tła (znaczy ładne ściany) do fotografowania moich udziergów.
Tylko czasu jeszcze nie mam, ale to już niedługo się zmieni:)
Nadziergałam deczko i mam co pokazywać.
Zacznę, jak tylko będę mogła.

Pozdrowienia ślę serdeczne:*

piątek, 16 maja 2014

Czekałam.

I wreszcie nadchodzi.

Nie pełza.
Nie drepcze.
Ba - nawet nie kroczy i nie postępuje.
Nadchodzi krokami pszępaństwa SIEDMIOMILOWYMI!

Mój upragniony
wyczekany
wytęskniony

KONIEC REMONTU STULECIA - HA!
Tak się cieszę - o tak:


(fotka z internetów)

Przede mną jeszcze tylko tydzień cierpliwości.
Może nawet mniej.
To już pikuś - po prawie czterech miesiącach:)
A później kupa.
Kolejnej roboty znaczy.
Skręcania mebli, sprzątania, układania.
Będzie tego na dwa miechy z okładem.
A jeszcze później...
Planuję być Prawie Perfekcyjną Panią Domu:P

Netu jeszcze nie mam, ale już niedługo, niedługo.
Dziękuję za komentarze pod poprzednim postem - pomogły!
Bo jak to się dzieje to człowiek ni cholery nie wierzy, że wytrzymie.
A wytrzymał.
No i rozwodu nie będzie - udało się:)
Za to będzie cienki chlebek z masełkiem albo i bez, oj będzie...:)

P.S. Nigdy więcej, nigdy w życiu, za żadne skarby!
To co zrobiliśmy musiało być zrobione, powtórki nie będzie, ma wystarczyć do śmierci.
Jeno czasem się chlapnie farbą jak się co pobrudzi - nie częściej, niż co cztery lata.
Rzekłam!